Recepta na zimowy wieczór

Recepta na zimowy wieczór

Zima nadchodzi, choć patrząc za łódzkie okno możemy mieć wrażenie, że krąży wokół nas i nie może znaleźć odpowiedniej drogi mimo tego, że w górach już się od jakiegoś czasu zdążyła zadomowić. Co robić w długi, chłodny i zimowy wieczór, jeśli nie mamy ochoty na wyściubienie nosa z ciepłego mieszkania?


Z pomocą przyjdzie nam parę niekoniecznie najnowszych wynalazków. Pierwszy z nich jest starszy od węgla… no dobra, nie jest, ale jest bardzo stary, zaś jego dopracowanie w wieku XV sprawiło, że rzecz ta trafia do rąk wielu z nas, mimo wypierania jej przez nowsze technologie. Chodzi oczywiście o książki, które potrafią wciągnąć nas bez reszty w świat wyobraźni, gdzie wcielamy się w postać wymyśloną przez pisarza lub obserwujemy wszystko z boku zagłębiając się w inny wymiar i zostawiając wszelkie troski doczesnego życia gdzieś daleko za nami. O tak! Nie ma nic lepszego niż zimowy wieczór z książką ;)

Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby taki wieczór jeszcze bardziej umilić. Zasiądźcie w ulubionym fotelu. Wygodna pozycja to podstawa, jeśli macie zamiar czytać przez dłuższy czas. Mnie do szczęścia już w tym przypadku brakuje tylko jednej rzeczy – herbaty. Świeżo zaparzonej, ulubionej herbaty.

Dla mnie czytanie książki jest rytuałem. Muszę mieć czas, aby nigdzie się nie śpieszyć. Czytanie w pośpiechu nie jest przyjemne. Do tego fotel i herbata – mnie tyle wystarcza. Jeśli chcecie, możecie dla własnego komfortu usiąść w bliskiej odległości kaloryfera lub przykryć się kocem, a nawet dodać do herbaty trochę rumu :p

Czytanie to świetny relaks, rozwija wyobraźnie, powiększa słownictwo i kreatywność, a jakby zgłębić bardziej temat, to na pewno znajdzie się jeszcze wiele zalet. Ponadto książki w dzisiejszych czasach są ogólnodostępne. Można je zarówno kupować, jak i wypożyczać. Pamiętajcie jednak o dobrym oświetleniu, aby nie męczyć zbytnio wzroku.

Właśnie zaparzyła mi się herbata, więc znikam w krainie wyobraźni, do czego i Was serdecznie zachęcam ;)

Studia, studia i po studiach

Studia, studia i po studiach

Nareszcie. Trzy tygodnie temu ukończyłem pięcioletni okres studiów i równocześnie otworzyłem w swoim życiu zupełnie nowy rozdział. Wow! Nie wiedziałem, że tak bardzo będzie mi potrzeba zmian, których na ogół nie znoszę!


Trochę ponad pięć lat temu, bo na przełomie września i października 2012 roku stałem się studentem. Uczęszczałem na zajęcia mniej lub jeszcze mniej przydatnych przedmiotów starając się wśród nich wszystkich wyszukać perełki, które mogą mi się przydać w przyszłości. Perełek było mało, aczkolwiek w pewien sposób rekompensowały resztę przedmiotów, które miały za zadanie nauczyć nas czegoś zbędnego czy też przestarzałego lub zwyczajnie zabrać nam cenny czas.

Tak oto upływały mi studia inżynierskie, które w połowie przeleciałem na wiedzy z technikum, a w drugiej połowie nagimnastykowałem się, próbując znaleźć na to wszystko czas. Zaś studia magisterskie były już zwyczajnie połączeniem żmudnego z pożytecznym, czyli studiów z pracą.

Czy uważam ten czas za stracony? W pewnym sensie tak. Ponad połowę przedmiotów wyrzuciłbym, aby w zamian wrzucić coś, co mogłoby mi się przydać. Z drugiej strony nauczyłem się paru nowych i przydatnych rzeczy. Szkoda tylko, że tych przydatnych przedmiotów było tak mało.

Koniec końców, patrząc na to wszystko z perspektywy czasu uważam, że studia są w pewnym stopniu odwlekaniem dorosłości. Niby wszyscy mieliśmy te 20+ lat, ale dopiero po studiach naprawdę się odczuwa doroślejsze życie. Koniec zniżek studenckich, praca na pełen etat, płacenie rachunków. To wszystko zostało odwleczone w czasie i dopada mnie dopiero teraz.

Z drugiej strony dzięki ukończeniu studiów zyskałem sporo czasu. Po powrocie z pracy już nie czekają na mnie studenckie obowiązki. Po zrobieniu obowiązków domowych mam wreszcie po kilku latach czas na… siebie.

Wróciłem do mniej lub bardziej spontanicznych wyjazdów, oglądania filmów, regularnych ćwiczeń, a nawet czytania książek! Jednak czy koniec studiów, to zarazem koniec mojej edukacji? Zdecydowanie nie. Wreszcie mam czas, aby rozwijać się samemu w takim kierunku, w jakim chce i w takim czasie, jaki sam sobie ustalę.

Czy zatem studia są ludziom potrzebne? Jeśli miałbym jeszcze raz podejmować decyzje sprzed lat, to na studia inżynierskie bym poszedł, ale na magisterskie już by mi się zwyczajnie nie chciało. Jednakże każdy z nas jest inny, każdy ma inną sytuację życiową i każdy w zależności od różnych czynników podejmie inną decyzję.

Ćwicz!

Ćwicz!

Kiedyś, tak około 2-3 lata temu zauważyłem, że rozpiera mnie energia. Stwierdziłem, że coś trzeba z tym zrobić. Postanowiłem regularnie ćwiczyć. Nigdzie nie chodziłem w tym celu. Do wielu ćwiczeń wystarczy kawałek wolnej przestrzeni. Do kompletu dorzuciłem parę hantelków i było cacy.


Oczywistym jest to, że żeby coś zrobić, to trzeba na to znaleźć odrobinę czasu. Czas znalazłem przed… pójściem spać. Tak więc regularnie przed snem ćwiczyłem rozładowując nadmiar wtedy zgromadzonej energii. Jak długo trwałem w tej regularności? Nie pamiętam, ale pewnie do kolejnego semestru na studiach, który okazał się jeszcze bardziej czasożernym.

Na tyle czasożernym, że był problem, żeby znaleźć czas na sen, więc z czegoś trzeba było zrezygnować. W ten oto sposób przestałem regularnie ćwiczyć. Może bym szybciej do tego wrócił, gdyby dalej rozpierała mnie energia, ale tak się jednak nie stało.

Biorąc pod uwagę, że mam teraz więcej czasu stwierdziłem, że wrócę do ćwiczeń. Czemu nie? Podobno sport to zdrowie. Zacząłem więc ćwiczyć w zeszłym tygodniu. Oczywiście na początek tak, żeby się nie przetrenowywać, ale też stopniowo zwiększać ilość powtórzeń poszczególnych ćwiczeń.

Efekt? Czuję się… lepiej :) Ponadto sen po ćwiczeniach i prysznicu przychodzi szybciej, ze względu na zmęczenie. Serdecznie polecam, a jeśli nie macie wolnego czasu, to warto pomyśleć z czego można w ciągu dnia zrezygnować, albo na co poświęcać mniej czasu, bo naprawdę warto :)

Tak wiem...

Tak wiem...

Tak, wiem, że ostatni wpis był ponad miesiąc temu. Tak, wiem, że to sporo czasu. Tak, wiem, ale…


Ale ostatni miesiąc był dla mnie bardzo… intensywny. Przede wszystkim byłem zajęty… magisterką, a jakże. Czymś, co spędza mi sen z powiek już od kilku miesięcy. Absolutnie nie chodzi o trudność, bo nie jest to wybitnie ciężkie. Chodzi o czas, jaki musiałem na to poświęcić, liczbę przeszkód, jakie po drodze napotkałem i… masę „nie chce mi się”, jakie kotłowały się w mojej głowie…

Na początku myślałem, że pominę wpis jedynie z jednego tygodnia, ale jak już ominąłem jeden, to też drugi, trzeci… Sami wiecie jak to jest. Jak przerwiesz robienie czegoś, to trudno do tego wrócić. Teraz akurat burza związana z formalnościami, które musiałem załatwić w dziekanacie ucichła i znalazłem chwilę czasu, aby pobiegać palcami po klawiaturze, przelewając moje myśli na elektroniczny papier.

Generalnie, to gdy się zorientowałem, że do 27.09 muszę mieć ukończoną pracę, to troszkę zaczęło do mnie docierać, że trzeba wziąć się w garść i może jednak dokończyć to, co się zaczęło. Tym bardziej, że szkoda byłoby tak po prostu zmarnować ostatnie półtora roku, które poświęciłem uczelni. Oczywiście nie żyłem jedynie tym tematem, bo przecież ile można klepać jedno i to samo, więc robiłem też i inne rzeczy, a jakże. Można powiedzieć, że pisałem magisterkę, oraz robiłem wszystko poza prowadzeniem bloga :p

Co robiłem w tym czasie? Ano na przykład stałem w korkach, bo ktoś wielce inteligentny w naszym mieście robił przebudowy korkując przy tym jakąś dzielnicę. Może i te prace były potrzebne, ale chyba można było je prowadzić z głową.


Od paru dobrych tygodni chodziła za mną myśl „ale bym sobie poszedł na jakiś koncert”. Okazja nadarzyła się szybciej, niż myślałem. W Aleksandrowie Łódzkim trwał w najlepsze festiwal Summer Dying Loud. Na wyszukanej liście zespołów znalazłem jeden swojsko brzmiący, ale poznałem kilka nowych, które na stałe znalazły swoje miejsce na mojej playliście. Generalnie muzyka była bardzo przyjemna dla mojego ucha i gdyby nie to, że po całym tygodniu byłem wykończony, to bawiłbym się jeszcze lepiej :)


Byłem na Maluszkowym zlocie przy łódzkiej Manufakturze. Aż dziw, że tyle ludzi ma jeszcze te relikty przeszłości i to nawet w dobrym stanie. No i ten dźwięk silnika przypominający dzieciństwo! Pyr, pyr, pyr, pyr <3


W przerwie między jednym pisanym przeze mnie rozdziałem, a drugim grałem w stareńką Mafię – moją ulubioną grę, którą uwielbiam do dzisiaj za klimat i fabułę. Mimo upływu czasu wciąż wracam do niej średnio raz w roku, bo mogę;) A jak nie grałem, to słuchałem Nocnego Kochanka. Ich utwory pozwoliły mi rozprostować zwoje mózgowe, kiedy te były już za bardzo skręcone ;p

Koniec końców zajmowałem się papierologią stosowaną w dziekanacie. To niesamowite, ile można wymyśleć bzdurnych procedur i dokumentów, a ile trzeba na nich podpisów zebrać! Podobno ma to mnie wprowadzić w dorosłe życie. Jakoś nie jestem przekonany, ale może mają rację.

Finalnie czekam na obronę. Termin wyznaczony, więc przynajmniej wiem, na czym stoję. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać i korzystać z tego, że już nie jestem tak obłożony czasowo, jak do tej pory :)

Narób tych notatek ile wlezie

Narób tych notatek ile wlezie

Każdy, kto mnie zna wie, że o ile obracam się w świecie informatyki, to pewne nowinki czasami docierają do mnie później. Niektóre zaś wcale. Inne uważam za cud techniki... po dwóch latach od ich powstania.



Pamiętaj, pamiętaj, pamiętaj!


Zawsze milion rzeczy na głowie i weź jeszcze o żadnej nie zapomnij! No cóż, na ogół pamięć mnie nie zawodzi, ale upychanie różnych rzeczy do głowy jest zwyczajnie męczące. Ktoś powie: „ale w ten sposób ćwiczysz pamięć”. Nooo… nie do końca.
Nie do końca, bo ćwiczenie pamięci powinno odbywać się w spokoju. Będąc w ciągu dnia cały czas zabieganym, ciężej jest ułożyć niezbędne później informacje w głowie w logiczną całość tak, aby to wszystko się nie rozsypało powodując, że o połowie rzeczy zapomnę. Najczęściej o wszystkim pamiętam, jednak zawsze z tyłu głowy pojawia się to magiczne pytanie: „czy aby o niczym nie zapomniałem?”.


Żółte karteczki


Działają, fakt potwierdzony. Tyle tylko, że żeby wszystko spamiętać musiałbym sobie nimi obkleić czoło i dłonie. Raczej nie byłoby to wygodne, nie wspominając o funkcjonalności. Samoprzylepne powiadomienia są dobre, ale nie w jakiejś przytłaczającej ilości.


Aplikacja na telefonie


Po tylu latach wpadłem na pomysł, czemu nie skorzystać z cudu techniki, który został udostępniony ludziom prawdopodobnie jeszcze w ubiegłej dekadzie. O ile czasami staram się trochę odcinać od elektroniki, bo w sumie nie po to żyje człowiek, aby całe swoje życie przesiedzieć przed komputerem albo z telefonem w dłoni, to takie rozwiązanie jest dla mnie idealne. No i jeszcze te przypomnienia, no po prostu genialna sprawa.

Choć zwykle zapamiętuję większość spraw, o których winienem pamiętać, to korzystam z tych notatek. Ktoś spyta: „ale po co, skoro i tak pamiętasz?”. Głównie dlatego, że daje mi to komfort psychiczny. Nawet jeśli o czyś zapomnę, to dostanę powiadomienie. Szybka rewizja: „no tak, to i to już zrobiłem, o tym byłbym zapomniał”, a świat kręci się dalej, podczas gdy żadne ważne rzeczy nie umkną mojej uwadze :)
Stereotypy! Stereotypy!

Stereotypy! Stereotypy!

Stereotypy rządzą tym światem. Nie od dziś się słyszy, że kobieta jest rozrzutna, facet myśli tylko o jednym, a dzieci są listonosza. No i facetowi jak się powiedziało coś raz i on powiedział, że to zrobi, to zrobi i nie trzeba mu co pół roku przypominać. Kobieta zaś, czego nie weźmie do rąk to spie… popsuje. No ale to są stereotypy, więc nie przywiązujmy do nich zbyt znaczącej wagi. Hmm… ale na pewno? Czy w tym wszystkim nie ma ziarnka prawdy?


Pewnego roboczego dnia tygodnia wykonując swoje obowiązki zasłyszałem, jakoby to pewna dziewoja lamentowała, że swój nowy telefon potłukła i ze smartfona zrobiła Upoda. Ostatnio słyszałem też wersję ze Spadem, ale Upod jakoś bardziej przypadł mi do gustu. Wracając do tematu, psuja płci żeńskiej żaliła się swojemu koledze, a ten jej na to, że jemu nigdy nic podobnego się nie zdarzyło.

Szybko przypomniał mi się mój pierwszy smartfon. Przesiadka z cegłofonu była przeżyciem niesamowitym. Jeszcze bardziej niesamowite było to, że po pięciu minutach obcowania z nowym nabytkiem poczułem się jak buszmen, który dopiero zszedł z drzewa w samym sercu dżungli i wyszedł zwiedzać cywilizację. Mniejsza o to. Pierwszą rzeczą, jaką zamierzałem kupić po otrzymaniu tegoż cuda techniki był pokrowiec. Póki go nie kupiłem, telefon trzymałem w folijce, w którą był fabrycznie zapakowany.

Tak to z telefonem, o którego dbałem przeżyłem 3 lata, póki nie zestarzał się i nie postanowiłem kupić nowszego. W momencie, kiedy odkładałem go do szuflady wyglądał, jakby fabryczne opakowanie opuścił jakiś miesiąc temu. Potem używałem go jedynie okazjonalnie, jako nawigacja, czy telefon zapasowy na wszelki wypadek.

Pewnego dnia zdarzyło się tak, że pewna osobniczka płci tej piękniejszej poprosiła mnie, abym jej jakiś telefon pożyczył. Nic nie stało na przeszkodzie, aby nieużywany telefon złożyć w jej ręce na czas bliżej nieokreślony z obietnicą oddania gdyż już potrzebny nie będzie. Nie upłynęło wiele wody w naszej polskiej Wiśle, a dowiedziałem się, że pokrowiec od telefonu został nieumyślnie zgubiony. No cóż. Lepiej że sam pokrowiec niż z zawartością. „Odkupujesz mała. Telefon nie może być bez pokrowca.”

Nadszedł dzień oddania pożyczonego sprzętu. Hmm… Nooo… widać, że użytkowany przez kobietę. Rys i otarć przybyło tyle, że nie sposób ich zliczyć. Wiek telefonu zacząłem szacować na jakieś 6 lat mimo tego, że faktycznie miał chyba jakieś cztery. Wszystko zaś po użytkowaniu telefonu przez jedną kobietę w okresie… chyba nie więcej niż trzech miesięcy.

Telefonu w sumie żal mi jakoś mocno nie było, bo i tak nie był potrzebny, a jak bym chciał go sprzedać, to otrzymałbym marne grosze. Fakt jednak faktem, że do dzisiaj każdy telefon, w którym siedzi karta sim z moim prywatnym numerem telefonu jest w futerale. Fakt też inny, że ja przynajmniej częściej słyszałem o uszkodzeniu/popsuciu czegoś przez kobietę niż przez mężczyznę.


Także nie bez powodu mówi się, że kobiety psują, a mężczyźni raczej nie. Zaś ogólnie rzecz biorąc, to Polacy narzekają. W każdym stereotypie jest ziarenko prawdy ;)
(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień II

(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień II

Nie będę ukrywał, że drugi i ostatni dzień naszego spontanicznego Wrocławia upłynął nam pod znakiem zwiedzania tutejszego zoo, oglądania zwierząt wszelakich, czytania tabliczek z informacjami jak się te zwierzaki nazywają i chodzenia pośród tłumów turystów.


Zacznijmy jednak od początku, a na początku stwierdziliśmy, że to właśnie w środę pójdziemy do tegoż to miejsca, które według swojej oficjalnej strony ma powierzchnię 33 hektarów. Dla porównania dodam, że łódzkie zoo ma podobno hektarów niecałe 17, co czyni je blisko dwukrotnie mniejszym od tego, które mieliśmy przyjemność zwiedzać. Zwiedzać, a nie zwiedzić, o czym będzie później.


Jednak aby być w zoo, czy też jakimkolwiek innym obiekcie, najpierw należy się do takowegoż obiektu dostać. Aby to uczynić musieliśmy przejść przez dwa wrocławskie mosty. Pierwszym z nich jest Most Grunwaldzki, który robi wrażenie całkiem solidnej konstrukcji. Przy okazji przypomniały mi się czasy, kiedy nie było jeszcze wrocławskiej obwodnicy i trzeba było przedzierać się około godziny przez zakorkowane i zwykle remontowane miasto, a wyżej wspomniany most był jedynym miejscem, przez które przejeżdżało się zawsze, zaś wcześniejsza i dalsza droga była krętaniną pomiędzy odnawianymi nawierzchniami. Może dzięki temu podczas tegorocznego pobytu w tym mieście nie widzieliśmy żadnych robót drogowych :p


Kolejnym obiektem na naszej trasie wartym wzmianki jest Most Zwierzyniecki. Całkiem ładna konstrukcja w okolicy ogrodu zoologicznego, która cieszy oko turystów. Wygląda na starszą od Grunwaldzkiego i rzeczywiście taka jest i choć obie są ładne, to każda na swój sposób i nie da się ich ze sobą porównać.


Doszliśmy do celu naszej dzisiejszej podróży i… cholera nie wiem co napisać… Setki zdjęć, tysiące zwierząt i dziesiątki tysięcy kroków, aby je podziwiać. Tak w skrócie można ten dzień opisać. Generalnie przed przyjściem do ogrodu zajrzeliśmy na stronkę zoo i dowiedzieliśmy się z niej, że możemy na telefonik pobrać aplikację, a aplikacja ta okazała się całkiem pomocna, bo mieliśmy dzięki niej mapkę ze zwierzaczkami wraz z naszą lokalizacją oraz powiadomienia, o jakiej godzinie będzie karmienie poszczególnych gatunków zwierząt. Obejrzeliśmy sobie karmienie kotików (gatunek fok, a właściwie uchatkowatych), pingwinów i jeszcze kilku innych stworzeń. Te pierwsze oglądaliśmy dwa razy, bo był to prawdziwy pokaz. Kotiki skakały w wodzie, kręciły się wokoło, skakały przez obręcz, a nawet całowały opiekunkę. Robiły wszystko na jej znak, a każda sztuczka była oczywiście nagradzana smakowitą rybką ;)


Tuż przed wyjściem zaatakowało nas gęsiopodobne stworzenie w celu napełnienia swojego pustego żołądka. Niestety chusteczki wystające z postawionego na chwilę na ziemi plecaka nie były zbyt pożywne, nie mówiąc już o tym, że szybko zostały zabrane przez zabornych i złych ludzi, którzy nie chcieli dać jeść. Dziobanie w plecak też nie przyniosło oczekiwanych skutków. Nie ma takiego dziobania :D


Spędziliśmy w zoo prawie 10 godzin, a jeszcze nie udało nam się zwiedzić go całego. Nogi właziły nam już w tyłki, jednak to nie był koniec atrakcji na dzisiaj. Musieliśmy jeszcze znaleźć się w jednym miejscu oddalonym o 2 kilometry. Podjęliśmy świetną decyzje o przejściu tego dystansu pieszo pomimo zmęczenia :p


A oto ostatnie, co mieliśmy tego dnia odwiedzić. Punkt widokowy o wysokości 212 metrów czekał jedynie na odpowiednia godzinę, aby nas wpuścić. Sky Tower, bo o nim mowa tym razem wpuścił nas w swoje progi. Mieliśmy zarezerwowany ostatni wjazd tego dnia, jaki został dla turystów przewidziany. Jeśli chcecie tam być, to polecam w sierpniu właśnie ostatni wjazd, gdyż jesteście na górze, kiedy jeszcze jest jasno i zjeżdżacie zaraz po tym, jak już zrobi się ciemno, więc można porobić kilka różnorodnych fotek. Nie wiem jak w inne miesiące, więc w razie kupowania biletów sprawdźcie, o której będzie zachód słońca. Co do tej atrakcji mam mieszane uczucia. Niby wszystko fajnie i widoczki ładne, ale jakoś tak myślałem, że będzie fajniej. Większa frajdę miałem gdy wchodziłem samemu na wieżę w centrum Wrocławia, albo na Oko Moskwy :p Wjeżdżanie windą jest dla słabych :D


Na koniec poszukaliśmy już tylko czegoś do jedzenia i skierowaliśmy swoje kroki na dworzec. Drzemka w nie do końca  wygodnej pozycji w autokarze, następnie podróż autobusem miejskim z mocnym postanowieniem, aby nie zasnąć po drodze i finalnie legnięcie w łóżku. To był ciężki i długi dzień, ale było warto :)

(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień I

(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień I

Miasto przesiadek ze starówką pełną Kościołów i... krasnali. Tak w skrócie można opisać miejsce, które postanowiliśmy znowu odwiedzić poświęcając mu tym razem więcej czasu i uwagi. Tym razem nie tylko jako miejscowość przejazdową, tym razem jako miejsce docelowe.



Poniedziałek.  Tym razem pobudka po godzinie siódmej, czyli później niż zwykle. Czuć urlop w powietrzu ;) Śniadanko, ząbki i wychodzimy. Zmierzamy tam, skąd zawsze odjeżdżały autokary w naszym mieście – dworca Łódź – Kaliska. Kij z tym, że na miejscu się okazało, że już od jakiegoś czasu miejscem postojowym dla naszego przewoźnika w Łodzi jest dworzec Fabryczny... Do odjazdu 20 minut, a my oddaleni od celu o jakieś 4 kilometry... Taksówka! Na szczęście kierowca się postarał i dotarliśmy na czas. Dzię-ku-je-my! ;)

Stres z rana jakoś mi nie służy, ale już raczej nie będziemy mieć stresujących sytuacji tego dnia. Podróż minęła nam sennie i dosyć szybko. Na miejscu odkryliśmy na nowo wrocławską architekturę. Bardzo przyjemna i miła dla oka, ale po wyjściu z centrum jakoś tak jakby już jej nie było. Dla porównania Łódź jak długa i szeroka stoi kamienicami, które można uświadczyć nie tylko przy ulicy Piotrkowskiej, ale ja po prostu jestem łodzianinem i zawsze będę szukał aspektów, w których Łódź jest według mnie lepsza ;)



Całkiem niedaleko od dworca wita nas pomnik „Przejście”. Najpierw widzisz takie niepozorne coś, a dopiero później, z bliska widać, że autor włożył sporo pracy w przygotowanie tego dzieła. Polecam, mnie się podobało ;)



Wrocławska starówka ciągle w formie, a kolejne budynki są remontowane. Wręcz biją żywymi kolorami po oczach. Kościołów tutaj co nie miara, więc musieliśmy kilka z nich odwiedzić. Na pierwszy ogień poszedł Kościół św. Elżbiety wraz z wieżą widokową. Wnętrze zabytkowego budynku jest ogromne! Aż dziw, że to wszystko zmieściło się pod jednym dachem – dachem z pięknie wykończonym sufitem. Zaś widok z wieży też zapiera dech. Można z niego rozejrzeć się po sporej części Wrocławia.



Następny przystanek – Most Pokutnic w Katedrze św. Marii Magdaleny. Widok z niego też ładny, ale tylko na dwie strony, gdyż pozostałe dwie są zasłonięte przez wieże, które to ten most łączy. Według legendy most był miejscem sprzątanym przez dusze pokutujących dziewcząt, które spędzały życie na zabawach i amorach zamiast prowadzeniu domu i wychowywaniu dzieci. Podoba mi się ta legenda :p



Przez cały czas zwiedzania centrum Wrocławia towarzyszyły nam małe krasnale. Te niewielkie rzeźby przykuwają wzrok i powodują, że na twarzy zwiedzających pojawia się uśmiech. Świetna inicjatywa ze strony miasta.



Po smacznym i tanim obiadku w znanej już naszym podniebieniom jadłodajni odwiedziliśmy wyspę Piasek. Na miejscu znależliśmy kolejny Kościół warty obejrzenia, sam już nawet nie wiem który. Z wyspy rozciągają się piękne widoki. Przechodzimy przez most Tumski znany z obwieszenia kłódkami z wyznaniami miłości.



Pora na chwilę relaksu pod Muzemu Narodowym we Wrocławiu. Co prawda nie weszliśmy do środka, ale obejrzeliśmy dokładnie obrośnięty bluszczem budynek podziwiając przy okazji płynącą Odrę. Nogi już trochę dawały nam się we znaki, ale zaplanowaliśmy na dziś jeszcze jedną atrakcję.

Kolejną atrakcję, czyli Sky Tower. Idziemy sobie więc i widzimy... to co poniżej. Gdyby nie to, że to miała być ostatnia atrakcja tego dnia i stwierdziliśmy, że jak zdążymy, to zdążymy, a jak nie, to nie, to bym się ciutkę zirytował. Tymczasem pośmialiśmy się, odpoczeliśmy i wyszliśmy.



Ostatnie miejsce, które udało nam się jeszcze dzisiaj zwiedzić i to nie pierwszy raz, to starówka. Widzieliśmy ją już dzisiaj, ale nie po zachodzie słońca. Po zmroku, oświetlona sztucznym światłem wygląda równie dobrze jak za dnia.



To tyle na dzisiaj. Zmęczenie nas dopadło i wyzuło ze wszystkich sił, a przed nami jeszcze jeden wrocławski dzień :)
Według badań Alberta Einsteina 39% Polaków bezgranicznie wierzy w to, co przeczyta w Internecie

Według badań Alberta Einsteina 39% Polaków bezgranicznie wierzy w to, co przeczyta w Internecie

Newsy, wiadomości, plotki i ploteczki. To wszystko można zobaczyć w tak zwanych środkach masowego przekazu. Ile z tego jest prawdą, a ile historyjką wyssaną z palca?


Wstajesz rano. Idziesz do sklepu. Oprócz chleba chciałbyś zakupić prasę. Widzisz obok siebie tytuły, a na nich nagłówki artykułów, które są ze sobą sprzeczne.
Wsiadasz w auto. Uruchamiasz silnik i włączasz radio. Słuchasz wiadomości z kraju. Przełączasz kanał. Słyszysz wiadomości, które zaprzeczają tym z konkurencyjnej audycji.
Po pracy włączasz telewizor. Słuchasz wiadomości. Przełączasz kanał. Mówią zupełnie co innego niż to, co usłyszałeś przed chwilą.
Wieczorem zasiadasz do komputera. Tu jest już prawdziwa masakra. Wiadomości jedne obok drugich zadają kłam trzecim i czwartym usiłując zrobić z mniej rozgarniętych użytkowników sieci idiotów.

Podczas wyścigu Krzysiek popisał się niesamowitą formą. Dzięki niesamowitemu wysiłkowi zajął drugie miejsce. Jacek zaś nie popisał się osiągając przedostatnią pozycję.
Szkoda tylko, że nikt Cię nie poinformował drogi czytelniku, że w wyścigu brało udział jedynie dwóch uczestników…

Także tego. W dzisiejszych czasach już nie ma obiektywnych źródeł informacji, chyba, że szukasz różnic między cyną a cynkiem w podręczniku od chemii, albo innych niezmiennych praw przyrody, jak ilość kości nadgarstka.

Czytając artykuły zawsze włącz myślenie. Szukaj przypisów, bibliografii, źródeł artykułu, mimo tego, że może być ciężko, gdyż łatwiej pisze się z herbacianych fusów niż z sytuacji popartych faktami. Sprawdź w konkurencyjnych gazetach, programach telewizyjnych, audycjach radiowych czy stronach internetowych informacje na ten sam temat. Ktoś w końcu musiał napisać prawdę… mam taką nadzieję…

Moim skromnym zdaniem czerp informacje także z mediów, które są… blokowane. Najprawdopodobniej komuś informacje stamtąd przeszkadzają i jeśli nie byłyby prawdziwe, to nikt nie zadawałby sobie nawet odrobiny trudu, aby je blokować, choć to tylko moje zdanie i w tej kwestii należałoby uważać.

Także uruchamiamy myślenie i czytamy ze zrozumieniem ;)

Bibliografia: Moja głowa, więc ten artykuł na pewno jest oszustwem :p

Jak trwoga to do... stomatologa!

Jak trwoga to do... stomatologa!

Był piękny piątkowy wieczór. Usiadłem przed telewizorem z kupionymi tego dnia po pracy chrupkami – serowymi. Na takie właśnie miałem wtedy ochotę. Otworzyłem opakowanie. Aromat dawno nie smakowanego przysmaku unosił się nad odpieczętowaną paczuszką. Cudowny smak mile łechtał kubki smakowe. Cała sytuacja była idealna… do czasu…


Ała! Co się dzieje? Ból zębów w sumie nigdy mi nie dokuczał, bo i nigdy z zębami problemów nie uświadczyłem. Regularnie co roku chodziłem do stomatologa na przegląd. Regularnie nie licząc ostatnich dwóch lat, bo tak jakoś wyszło, że nie miałem kiedy iść do dentysty. Jak teraz sięgam pamięcią, to w sumie 2 lata temu zacząłem pracować, przez co miałem na głowie dodatkowy obowiązek oprócz studiów i tak jakoś wyszło, że na zadbanie o swoje zdrowie nie starczyło czasu. Prawda jest taka, że gdybym chciał, to pewnie wyrwałbym z codziennego natłoku zadań jeden poranek na to, aby pójść na przegląd uzębienia, ale przecież mam takie zdrowe zęby, że na pewno nic się nie stanie jak raz do dentysty nie pójdę… Ta!....

Także jem sobie te chrupki, jem i nagle boli. Hmm… na pewno przejdzie. I przeszło. Kilka kolejnych dni mnie pobolewało, ale tragedii nie było. Nie było do kolejnego piątku, kiedy to każdy kęs jedzenia niemiłosiernie bolał. Nawet poruszanie szczęką powodowało, że myślałem jedynie o felernym zębie.

- Muszę iść do dentysty.
- Musisz, ale z tego co mówisz, to pewnie skończy się to leczeniem kanałowym.

Szybkie przegooglowanie Internetu spowodowało, że ze strachu mało się nie obs… no przestraszyłem się bardzo. Wizyta umówiona. Idę z duszą na ramieniu. Lekarka wypisała skierowanie na zdjęcie rentgenowskie.

Z tymże zdjęciem poszedłem na kolejną wizytę. Werdykt: zęby zdrowe. Ufff… Koniec końców dostałem reprymendę za to, że tak długo nie byłem u dentysty, no i mam śmieszne zdjęcie uzębienia. Tym razem dobrze się skończyło… a osoba, która mnie przestraszyła leczeniem kanałowym zasłużyła na solidnego kopniaka ^^

Także tego. Ja mam nauczkę, aby bardziej dbać o swoje zdrowie, bo kiedyś brak czasu na rutynowe kontrole wpędzi mnie w niezłe tarapaty. Na koniec przestrzegam Was, abyście dbali o siebie i uczyli się na cudzych błędach, bo sami wszystkich nie zdążycie popełnić :p

Wakacje! wakacje! Co jest najważniejsze na miejscu?

Wakacje! wakacje! Co jest najważniejsze na miejscu?

Jesteś już w drodze albo na miejscu. Co jest najważniejsze podczas Twoich wakacji?


Jeśli miejsce docelowe Twojego odpoczynku znajduje się za granicą, to zdecydowanie najważniejszy jest dokument tożsamości. W Polsce niby też wszędzie powinieneś takowy ze sobą nosić, ale jak przypadkiem zostawisz go na kwaterze, w której będziesz spać przez kilka następnych nocy, to nic ogromnie strasznego się nie stanie. Za granicą zaś pilnuj dowodu osobistego lub paszportu – zależnie, co jest na miejscu potrzebne – jak oka w głowie. To jest zdecydowanie najważniejsza rzecz, jaką przy sobie musisz posiadać.

Co dalej? Istnieje coś, bez czego możesz sobie nie poradzić – mapa! Jeśli nie znasz miejsca, do którego zmierzasz, to jest to najważniejsza zaraz po dokumencie tożsamości rzecz, jaką koniecznie musisz ze sobą zabrać. Raz już miałem taką sytuację za granicą i uwierzcie mi, trochę zajęło, zanim odkryłem gdzie, co, jak i dlaczego. Z pomocą zaś pomogła mi… sieć bezprzewodowa w jednej z knajp przy ulicy. W Polsce zwyczajnie włączyłbym pakiet internetowy i nie było by problemu, w roamingu zaś ceny są wyższe i jedynie w ostateczności bym skorzystał z takiego rozwiązania. Generalnie bez mapy można nieźle pobłądzić i bez niej raczej do nieznanych miejsc się nie wybieramy ;)

Ostatnia oczywista rzecz to pieniądze. Bez nich nie zapłacimy za lokalne atrakcje. Zastanów się ile funduszy musisz ze sobą zabrać. Musi Ci starczyć na nocleg, transport i wyżywienie. Dodaj do tego małą rezerwę na nieprzewidziane wydatki. Jeśli masz w zwyczaju płacić kartą, to i tak weź ze sobą trochę gotówki. Nie w każdym miejscu można używać plastiku.

Na koniec weź ze sobą dobry humor i odłóż wszelkie problemy na bok. Masz się przez te kilka dni dobrze bawić, a nie zamartwiać rzeczami, na które na wyjeździe i tak nie masz wpływu. Jeśli nie lubisz podróżować samemu, to zabierz ze sobą paczkę znajomych, ale takich, dzięki którym przez cały wyjazd brzuch Cię będzie bolał ze śmiechu ;p

Wakacje! wakacje! Co ze sobą zabrać?

Wakacje! wakacje! Co ze sobą zabrać?

Masz już wybrane miejsce, zaklepany nocleg i wybrałeś metodę dojazdu do miejsca docelowego. Czas się spakować!


Co będzie Ci potrzebne? Oczywiście to zależy od tego, jaki to będzie wypoczynek. Inaczej się spakujemy do wyjazdu do domu wczasowego, inaczej jeśli zamierzasz łazić od schroniska do schroniska i jeszcze inaczej jeśli będziesz spał w namiocie.

To, co ja zwykle pakuję jako pierwsze, to ciuchy. Policz na ile dni wyjeżdżasz i jak wiele ubrań powinieneś ze sobą zabrać. Warto wziąć parę skarpet więcej, czy też nawet cały jednodniowy komplet, bo nigdy nie wiadomo, czy czegoś nie zmoczymy w deszczu. W zależności od pory roku weź krótkie spodnie lub kilka długich i jakąś bluzę (według mnie najlepiej z kapturem) i/lub kurtkę. Czasami warto wziąć ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy, jednak osobiście ja wolę bluzę z kapturem, bo w płaszczu jest mi zwyczajnie za gorąco. Warto wziąć ze sobą niewielką ilość jedzenia na podróż lub na cały wyjazd jeśli zamierzasz koczować z dala od cywilizacji lub chcesz zaoszczędzić na żywności. Rozważ, czy przydadzą Ci się jakieś sztućce czy kubek. Kolejnie do torby podróżnej czy innego plecaka lecą środki higieny. Jeśli zależy Ci na zachowaniu miejsca w bagażu, to przelej niezbędne rzeczy do mniejszych opakowań.

Dalej spakuj elektronikę, jaką potrzebujesz ze sobą wziąć, chyba, że chcesz się całkowicie od niej odciąć. Jednak w tym drugim przypadku zalecam wziąć telefon i nawet go wyłączyć, ale zabrać ze sobą na wszelki wypadek. Jeśli jednak elektronika będzie Ci potrzebna, to weź komórkę, aparat, ładowarkę do każdego urządzenia i co tam jeszcze chcesz, ale tylko jeśli rzeczywiście na miejscu będziesz tego używał. Na koniec spakuj mapy miejsca docelowego jeśli takie posiadasz, dokumenty, które potrzebujesz ze sobą mieć i pieniądze, które zamierzasz na wyjeździe wydać.

Oczywiście jeśli pakujesz się w samochód, to możesz bagażu naładować ile chcesz, aby tylko on się do auta zmieścił. Jeśli korzystasz z jakiegoś przewoźnika, to sprawdź ile przewiduje on bagażu na osobę, oraz jak duży możesz przewozić bagaż podręczny. Jeśli nie będziesz codziennie nocować pod jednym i tym samym dachem, to ogranicz bagaż do niezbędnego minimum. Każdy zbędny kilogram, to niepotrzebne zwiększenie obciążenia na Twoich plecach, które przez cały wyjazd będą nosić Twój plecak.

To tyle na dzisiaj. Za tydzień będzie o najważniejszych rzeczach na miejscu docelowym podróży ;)

Wakacje! wakacje! Jak? Gdzie? Kiedy?

Wakacje! wakacje! Jak? Gdzie? Kiedy?

Lipiec – miesiąc słonecznych wakacji i… no właśnie, gdzie wybyć na wakacje?


Gdzie?


Zacznijmy od najważniejszego pytania: gdzie chcesz spędzić wolny czas? W Polsce czy za granicą? Jeśli za granicą, to upewnij się, czy tam, gdzie się zamierzasz wybrać potrzebujesz w tym celu paszportu czy nie i jeśli tak, to pilnuj tego dokumentu jak oka w głowie od momentu wyjścia z domu w dzień wyjazdu po chwilę powrotu do domu. Nie chciałbyś chyba mieć nieprzyjemności na granicy.

Kolejna sprawa – bezpieczeństwo. Ostatnio to gorący temat i podróż do niektórych krajów jest nader niewskazana. Jeśli jednak się uprzesz, to najlepiej do wakacyjnego celu nie jechać samemu, a na miejscu pilnować siebie nawzajem i nie chodzić do podejrzanych miejsc.

Kiedy?


Kolejne pytanie: kiedy chcesz jechać i na jak długo? To pytanie z kolei jest powiązane z tym, jak wiele masz wolnego czasu i z jakim wyprzedzeniem zamawiasz nocleg, więc warto pomyśleć o wszystkim wcześniej, niż na ostatnią chwilę. Kolejne pytanie, jakiego standardu noclegu wymagasz. Jeśli szukasz czegoś w centrum miasta z łazienką w pokoju, to chyba nie muszę wspominać, abyś nie oczekiwał niskich cen. Pamiętaj, że to Tobie ma wszystko pasować, gdyż pod zamówionym dachem spędzisz kilka nocy. No, chyba że zamierzasz się rozbijać po schroniskach, ale wtedy jedyne co Cię obchodzi, to czyste łóżko i woda w kranie ;p


Dojazd


Ostatnia, ale nie mniej ważna sprawa, czyli jak dojechać do miejsca docelowego. Polecam poszukać tanich, ale sprawdzonych środków transportu. Wszelkiego rodzaju autokary odjeżdżają w wielu kierunkach z każdego większego miasta w Polsce, więc jest w czym wybierać. Nawet dla ludzi ceniących komfort podróżowania busy, a nawet czasami pociągi nie są złym wyborem. Warto pamiętać, że dzieciaki studenci, emeryci i renciści mają różne zniżki. Dla leniwych, którym nie chce się z dworca ciągnąć bagażu do kwatery nie pozostaje nic innego, jak podróż samochodem. Najlepiej zabrać ze sobą kilku znajomych na wyjazd i rozłożyć koszty dojazdu. Ewentualnie ogłosić, że jedziecie z punktu A do B tego i tego o tej i o tej i bierzecie tyle i tyle za podwózkę. To też dobry pomysł, jeśli masz w aucie parę miejsc, a na przykład nie jedziesz sam i nie boisz się zabierać obcego ze sobą. Podróż samolotem to zupełnie inna bajka o której nie wiem nic... więc się nie wypowiem :)

To tyle na początek. Co prawda większość, to ogólniki, o których większość wie, ale może ten wpis spowoduje u kogoś efekt „byłbym zapomniał”. Mam nadzieję, że Wam się podobało. W kolejnym wpisie będzie o pakowaniu bagażu i o najważniejszych rzeczach, których nie powinieneś zapomnieć zabrać przed podróżą ;)

Taxi czy Uber? Oto jest pytanie!

Taxi czy Uber? Oto jest pytanie!

Ostatnio wiele się działo w temacie przewozu osób w naszym kraju. Kogo wybrać? Jak podjąć decyzję? Co jest lepsze?


Kiedyś nie było problemu. Poza taksówkami jedyne, co było do wyboru, to publiczny transport zbiorowy i rower, ewentualnie dobra wola sąsiada, który jako jedyny w bloku miał auto. Taksówkarze przebierali w klientach, a nie klienci w taksówkarzach, którzy swoją drogą zarabiali całkiem nieźle. Czasy się zmieniły i praktycznie rzecz biorąc w prawie każdej rodzinie jest teraz przynajmniej jeden samochód, co spowodowało spadek popytu na zawód taksówkarza.

Jakiś czas temu powstał Uber. O ile na początku ludzie raczej się go obawiali i traktowali jako kolejną nowinkę, która prędzej czy później zniknie z naszego państwa, tak teraz sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Uber jest dzisiaj realną konkurencją dla taksówkarzy. Niestety niektórzy z nich uciekają się do pomysłów, które z założenia miały przyczynić się do polepszenia swojej sytuacji, lecz skutek jest zgoła odmienny. Protesty, szkalowanie konkurencji, a nawet nieliczne pogróżki, wraz z uliczną gonitwą za konkurencją psują jedynie reputację taksówkarzy, a przecież nie wszyscy z nich są drogowymi piratami wyprzedzającymi na zakrętach.

Co wybrać? Cóż, najlepiej porównać zalety i wady dostępnych wyborów. Według mnie wybranie taksówki daje nam tę korzyść, że może się ona poruszać po naszych cudownych bus pasach, a jej zamówienie nie wymaga żadnej dodatkowej aplikacji. Uber prawdopodobnie będzie tańszy, co dla wielu osób jest bardzo ważne, choć idąc dalej, jeszcze tańsze jest wybranie publicznego transportu zbiorowego lub roweru. Koniec końców i tak wielu wybierze własne auto, bardziej ceniąc komfort podróży.

Taksówkarze powinni wreszcie dostrzec, że nie mają monopolu na przewożenie ludzi. Lepiej od protestów podziałałoby obniżenie cen i/lub podwyższenie jakości świadczonych usług, gdyż każdy człowiek ma wolną wolę i może porównać za i przeciw przed wyborem sposobu podróży.

Ograniczyłem youtube’a

Ograniczyłem youtube’a

Czerwiec już, w pracy magisterskiej postępy marne, coś by tu trzeba ograniczyć, żeby zamiast tego pracę pisać. Myślę, myślę, wybór był prosty.


W sumie już podjąłem decyzję o tym, że będę się bronił we wrześniu, bo nawet jakbym chciał to robić przed wakacjami, to już z formalnościami nie zdążę nie mówiąc o tym, że trzeba mieć najpierw kompletną pracę zaakceptowaną przez promotora. Jednakże bywały dni, że nie tknąłem nawet kijem od szczotki magicznego pliku praca_magisterska.docx. No dobra, plik nazywa się inaczej, bo zawiera tytuł mojej pracy ;p

W każdym razie przydałoby się z czegoś zrezygnować, aby mieć czas na pracę, z którą nie chciałbym się bujać przez kolejny semestr, a obronić ją przed październikiem. Padło na youtube’a. Większość z nas wchodzi tam, aby zwyczajnie zabijać czas, albo dlatego, że subskrybujecie jakiś kanał. Tak samo było w moim przypadku. Tu jakiś kanał rozrywkowy, tam o podróżach, kolejne dwa językowe, informacyjny, jeszcze jeden rozrywkowy, motoryzacyjny i trzynaście innych, a czas ucieka.

Postanowiłem ograniczyć się do oglądania tylko i wyłącznie jednego kanału, a że gość robi zwykle nie więcej niż jeden kilkunastominutowy odcinek dziennie, to kilkanaście minut jest krótsze niż kilkadziesiąt, czy nawet godzina, którą czasami potrafiłem spędzić na oglądaniu mniej lub bardziej pożytecznych materiałów.

Myślałem, że będzie ciężko i faktycznie, przez pierwsze trzy dni było. Później przeszedłem nad tym do porządku dziennego i o ile na początku myślałem, żeby to ograniczenie wprowadzić jedynie do czasu obrony, to teraz się zastanawiam, czy nie wprowadzić go na dłuższy czas. Tym bardziej, że po dwóch – czterech tygodniach większość czynności, które robimy regularnie wchodzą nam w nawyk.

Słowem podsumowania, jeśli potrzebujecie więcej czasu, a spędzacie go dużo na jakiejś aktywności, to zastanówcie się, czy jest Wam ona niezbędna w życiu, czy też codziennych obowiązkach ;)

Zawsze może być gorzej…

Zawsze może być gorzej…

Wczoraj miałem jeden z gorszych dni w porównaniu z innymi, które ostatnio spędziłem, ale gdy wracałem do domu to stwierdziłem, że przecież mogło być gorzej…



Normalny dzień w pracy, normalnie masa roboty. Dzień, jak co dzień. Jednakże seria pewnych zdarzeń tego dnia już mi mówiła, jak to wszystko się skończy. Nie pomyliłem się ani trochę. Zwyczajnie ktoś podjął pewną decyzję za późno. Gdyby powiedział o tym, jak widzi całą sytuację godzinę lub dwie wcześniej, to wszystko byłoby dobrze. Tymczasem zostały nas w dziale dwie osoby i całe szczęście, bo samemu bym się z robotą bujał chyba do północy. Wyszedłem z pracy po dwudziestej i już dawno nie byłem tak zmęczony.

Jadę sobie nieśpiesznie do domu, bo w sumie i tak już wszystko mam gdzieś. Chcę tylko coś zjeść, bo głodny jestem niesamowicie, walnąć się na fotelu, posiedzieć trochę przed komputerem i iść spać. Jadę ulicą Czerwoną. To jedna z tych łódzkich ulic, gdzie dziura na dziurze dziurą pogania. Prędkość jest ograniczona nie znakami, a stanem nawierzchni i każdy, kto nie jeździ niezniszczalnym samochodem marki „służbowy” jej nie przekracza. Z naprzeciwka na pasie do jazdy w drugą stronę dostrzegłem samochód na światłach awaryjnych. Gdy podjechałem bliżej już znałem przyczynę awarii pojazdu – wyłamane przednie lewe koło… I w tym momencie z dwojga złego wolałem być zmęczony, głodny i trochę zły, niż bardzo zły, prawdopodobnie spóźniony i ze zniszczonym autem.

I takie myślenie jest dobre, ale tylko do pewnego momentu. Pozwala nam się pocieszyć, trochę podnieść na duchu i ewentualnie poprawić humor. Jednak z drugiej strony zawsze mogło być lepiej. Mogłem wyjść z pracy o normalnej godzinie i o wiele mniej zmęczony i dodatkowo nie tak głodny jak wczoraj. Rozumiecie, dobrze jest czasem wymagać od życia troszeczkę więcej. Oczywiście nie od razu niewiadomo ile, nie bądźmy chciwi, ale po prostu czasem lepiej powalczyć o trochę więcej, niż zwyczajnie przyjąć tyle ile się od życia dostanie, bo w sumie więcej zdobędziemy, gdy będziemy wiedzieli gdzie zainwestować nasz wysiłek, aby się to opłacało, niż tylko czekać, aż coś nam spadnie z nieba.

Za moich czasów…

Za moich czasów…

Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że używam zwrotu „za moich czasów”. Może rzeczywiście za moich czasów było lepiej?


Za moich czasów było bezpieczniej, ludzie wynosili kulturę z domu, a nie jedynie słomę w butach, byli lepiej wychowani, a właściwie wystarczy powiedzieć tylko, że byli wychowani, bo to i tak wciąż lepiej niż wychowania brak. Ludzie byli mądrzejsi, potrafili sobie czas zorganizować, byli bardziej zaradni i wiedzieli, co dla nich dobre, nie wspominając już o tym, że zwyczajnie sobie pomagali. Budynki były ładniejsze, nie składały się z prostych figur niczym klocki, tylko przedstawiały miłe dla oka kształty, a nawet jak były zaniedbane, to wciąż były ładniejsze od nowych. Samochody miały duszę i dało się je naprawić za pomocą klucza, młotka i rajstopy, a elektronika w nich kończyła się na światłach i w co droższych egzemplarzach na radiu. Co więcej było ich na tyle mało, że z daleka można było rozpoznać model każdego pojazdu, a teraz prawie wszystkie wyglądają tak samo. Produkty były tańsze, a chleb, po który chodziłem do sklepu kosztował 1,20zł. Zabawkę można było sobie zrobić na szybko z patyków, nie trzeba było wydawać niewiadomo ile pieniędzy na coś,  czym dziecko będzie się bawiło przez pół godziny i rzuci w kąt, gdyż najlepszą zabawą było używanie wyobraźni.

Może po prostu wyolbrzymiam, może ubarwiam wspomnienia, a może po prostu kiedyś było lepiej? A może po prostu świat zbyt szybko idzie do przodu, na co wielu z nas nie jest gotowych? Przecież lepsze jest wrogiem dobrego, więc po co zmieniać coś, co działa dobrze? A może zwyczajnie ja się starzeję? ;)

Utrudniacze życia

Utrudniacze życia

Być może wielu z Was myśli, że chodzi o jakieś przedmioty, które sprawiają, że nasze życie staje się trudniejsze. Rzeczy, które odwracają naszą uwagę od ważnych spraw, przeciągają w czasie istotne przedsięwzięcia.



Nie. Zdecydowanie nie. Chodzi mi tutaj o… ludzi. Zwyczajnych skurczybyków, którzy dla własnej przyjemności lub ze zwyczajnej ignorancji utrudnią Ci drogi czytelniku Twoje życie. Większość z nas spotkała ich na swojej drodze. Dokument, który powinieneś złożyć jest poprawnie wypełniony, ale nie przyjmę go, bo nie ma kropki na końcu zdania, czcionka jest za mała, za duża, wyblakła lub zbyt czarna, a dokument za krótki lub za długi, a tak właściwie to od trzech sekund mam przerwę i przyjdź pan w piątek. Następny, bo zarobiony jestem.

Zastanawiam się, co kieruje tymi ludźmi. Przecież i tak będziesz musiał przyjść do nich z tą samą sprawą jeszcze raz. Albo jeszcze kilka razy w skrajnym przypadku. I tak w końcu to będzie musiało być zatwierdzone i tak. Podejrzewam, że po prostu oni mają jakieś kompleksy i wyładowują je na swoich petentach. „O jaki ja jestem świetny! Odwaliłem go perfekcyjnie! Teraz będzie musiał spędzić parę dni na poprawie i tak już dobrych dokumentów! Ale ja jestem dobry!”

Jakby nie mogli podejść do sprawy jak człowiek. Jeśli rzeczywiście coś nie spełnia wymogów, to wytłumaczyć co. Najczęściej jednak usłyszysz od nich „to jest źle, żegnam”. Niestety chyba jedynym rozwiązaniem na takie osoby, jeśli nie macie możliwości załatwienia swojej sprawy u kogoś bardziej rozgarniętego, jest zniżenie się do ich poziomu, bycie natrętnym i przychodzenie cały czas, ciągle w nieskończoność, aż w końcu szanowna eminencja raczy zatwierdzić daną rzecz, bo ma Was już dosyć.

Jan Kowalski lubi marnować czas na facebooku

Jan Kowalski lubi marnować czas na facebooku

Większość z nas ma takiego znajomego, który cały czas siedzi na prawdopodobnie najpopularniejszym portalu społecznościowym w Polsce. Czy poświęcanie czasu na takie aktywności jest dobre?


Komunikacja


Jednym z pierwszych programów, jakie zainstalowałem na swoim komputerze po podłączeniu do niego Internetu, czyli w czasach, gdy 1 megabit na sekundę był prędkością ogromną i zrywającą liście z drzew, było gadu-gadu. Kto z nas z tego nie korzystał? Było to podstawowe medium komunikacyjne zaraz po telefonie komórkowym.

Gdy poszedłem na studia okazało się, że prawie wszyscy z gg już nie korzystają. Znaleźli następcę: facebooka z jego najważniejszą według mnie funkcją – messengerem, ułatwiając komunikację ze znajomymi. Punkt dla fejsa. Jednakże skłamałbym, gdybym powiedział, że w pierwszym momencie się całym portalem nie zachłysnąłem. Codziennie sprawdzałem: co, kto, gdzie, z kim i dlaczego.

Nie masz własnego życia?


Dni mijały, aż w końcu stwierdziłem: ale po co ja na to marnuję czas? Wiadomo, człowiek dostaje coś nowego i zachowuje się jak dziecko, a im dłużej i częściej coś robi, tym bardziej wchodzi mu to w nawyk. Tylko czy ja potrzebuję wiedzieć, co znajoma zjadła na śniadanie? Czy potrzebuję się uzewnętrzniać wpisem o treści „nie mogę zasnąć”? Albo wrzucać codziennie moje zdjęcia? Niektórzy lubią wiedzieć: co i jak, gdzie się dzieje, ale czy warto w ten sposób tracić czas?

Ludzie na portalach społecznościowych często gdzieś po drodze gubią swoją prywatność i nierzadko swój czas, który jest jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie są nam dane, a przecież czas ten można wykorzystać w znacznie lepszy sposób.

Mogłem być kimś innym

Mogłem być kimś innym

A gdyby tak można było cofnąć czas? Obrać inną ścieżkę? Podjąć inne decyzje? Zastanawialiście się kiedyś nad tym przez dłuższą chwilę?


Kilka wyborów w moim życiu było podyktowanych ambicjami, inne lenistwem. Jedne były lepsze, a inne gorsze. Nie twierdzę, że były złe, gdyż podjąłem je sam znając ówczesny stan rzeczy. Gdybym wiedział jak naprawdę będą wyglądały konsekwencje moich wyborów, to być może zdecydowałbym inaczej.

Zawsze, gdy podejmujemy jakieś ważne decyzje znamy tylko to, co mamy teraz. Tego, co dopiero nastąpi możemy się jedynie domyślać. Do czego zmierzam? Być może miło by było mieć możliwość powrotu do czasu, kiedy podjęliśmy decyzję taką, a nie inną, znając już przebieg dalszych wydarzeń w określonej sytuacji.

Tylko co tak właściwie by to oznaczało? Moglibyśmy być w zupełnie innym miejscu w zupełnie innej sytuacji, wreszcie… zupełnie innym człowiekiem. Wchodząc jeszcze głębiej w różne dywagacje możemy rozmyślać nad zakrzywianiem czasu, zmianą przyszłości i spotkaniem z ewentualnym sobą z innej czasoprzestrzeni, ale nie wiemy, czy coś takiego właściwie istnieje, więc porzućmy ten temat ;p

Po prostu tak sobie rozmyślam, czy gdyby dane mi było przeżyć swoje życie od nowa, to czy wyglądałoby ono podobnie, czy zdecydowanie inaczej. Lubię czasem pomyśleć „co by było gdyby”. Tymczasem wracam z krainy wyobraźni i wracam do rzeczywistości ;)

Terminowe prawo jazdy – potrzebne, czy wręcz przeciwnie?

Terminowe prawo jazdy – potrzebne, czy wręcz przeciwnie?

Kiedy w wieku osiemnastu lat uzyskałem ten najważniejszy według mnie i moich rówieśników w tymże wieku dokument, bardzo się cieszyłem, że dostałem to uprawnienie bezterminowo. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że dzisiaj trochę inaczej będę patrzył na konieczność odbywania badań przedłużających możliwość kierowania pojazdami.


Choć kwestia terminowości tego dokumentu została już jakiś czas temu prawnie rozwiązana, to niedawno zacząłem się nad nią znów zastanawiać. Bezterminowe prawo jazdy tak, jak i wiele innych rzeczy ma swoje zalety jak i wady. Zacznijmy od prostszej strony, czyli od zalet. Uprawnienie do kierowania pojazdami wydane bez okresu ważności są… i tyle. Nie trzeba pamiętać o niczym innym, jak tylko noszeniu ze sobą dokumentu za każdym razem, gdy planujemy usiąść za kółkiem. Praktycznie rzecz biorąc zdajesz prawko, odbierasz po jakimś czasie i zapominasz, korzystając beztrosko z możliwości prowadzenia samochodów. Nic tylko się cieszyć.

To teraz wady. Pewnie niektórzy z Was pomyślą, że bezterminowe prawo jazdy wad nie ma. Wyobraźcie sobie, że jakiś kierowca w podeszłym wieku wyjeżdża z ulicy podporządkowanej tuż przed maskę prowadzonego przez Was pojazdu. Pół biedy, gdy zdążycie wyhamować i nikomu nic się nie stanie. Co jednak, gdy taki kierowca spowoduje wypadek w sumie nawet nie zdając sobie za bardzo sprawy z tego, że coś zrobił źle? Każdy z nas w pewnym wieku straci swój młodzieńczy refleks i zdolność podejmowania decyzji w ułamku sekundy, które to umiejętności na drodze niejednokrotnie mogą nam uratować życie. Dlatego też uważam, że prawo jazdy powinno być wydawane na czas określony z możliwością przedłużenia na kolejny okres czasu po pozytywnym przejściu badania lekarskiego. Jasne, powiecie, że lekarza można przekupić, albo że może to być jakiś znajomy znajomego i badanie zostanie „odbębnione”. Owszem, jest taka możliwość, ale na to już takiego prostego rozwiązania według mnie raczej nikt nie znajdzie.

Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, ja tylko przedstawiam Wam swoje zdanie. W każdym razie życzę Wam, abyście nie trafili na drodze na nie do końca sprawnego kierowcę :)

„Święta, święta i po świętach” po raz kolejny

„Święta, święta i po świętach” po raz kolejny

Kolejne dni wolne tego roku za nami i kolejny raz wyszło na jaw wielkie kłamstwo, które jest powtarzane przed każdymi dniami wolnymi.


Przez święta nadrobię


Co prawda majówka nie jest dla większości z nas jakimś ważnym świętem, chyba że ktoś z Was ma wiek na tyle leciwy, że pamięta pochody pierwszomajowe, a nie jedynie o nich słyszał. W każdym razie te dodatkowe trzy dni są świetną okazją do tego, aby… wziąć dwa dni urlopu w odpowiednim czasie i zyskać tydzień leżenia bykiem i odłogiem (pod warunkiem, że posiada się na tyle dużo dni urlopowych, że można nimi szastać na prawo i lewo). Te dni zaś oprócz odpoczynku można wykorzystać na nadrobienie zaległości. Niestety można tylko w teorii, która z praktyką ma wspólny jedynie początek założeń, a realizację zwykle trafia szlag. Ileż to ja razy słyszałem pamiętne już zdanie „przez święta nadrobię”, po to tylko, aby w ostatni wieczór przed dniem pracującym ogarnąć, jak bardzo jesteśmy w… polu z robotą i w sumie przez te kilka dni nie zrobiliśmy nic ponad drapanie się… po głowie.

Ileż to razy tak było i stwierdzaliśmy „no tak, przecież jeszcze nikomu nie udało się niczego nadrobić w święta” i ileż to razy przed kolejnymi wolnymi dniami mówiliśmy to samo po to tylko, aby znowu rzeczywistość złapała nas za kark szepcząc słodko do ucha „nie tym razem”?

Czy kiedyś w końcu wyciągniemy z tego wnioski? Najprawdopodobniej nie, bo jesteśmy leniwi i wszystko odkładamy na później ;)

W takim razie czy warto z tym walczyć? Też myślę, że nie ma to większego sensu, gdyż taka jest nasza natura, która nie zmieni się najprawdopodobniej przez kilka pokoleń naprzód. I tym optymistycznym akcentem kończę ten wpis, bo jutro idę do pracy, więc zaraz muszę iść spać ze świadomością, że znowu, jak wielu z nas nic nie nadrobiłem :p

Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger