Zwiedzanie Wrocławia i relacja z koncertu


Przed Wami obiecany wpis, a po tytule już nawet znacie przyczynę mojego pojawienia się we wspomnianym mieście. Jednakże zacznijmy od początku, czyli od rana. Po spakowaniu się w plecak i dotarciu do dworca pozostało już jedynie czekać na busa. Liczba osób w koszulkach ze znajomym logiem zespołu zaczęła powoli wzrastać, co wzbudzało na mojej twarzy coraz większy uśmiech.



Po dotarciu do miasta docelowego trzeba było coś zjeść. Udałem się przez dworzec (swoją drogą bardzo ładny) do knajpki, która mimo lokalizacji na wąskiej, bocznej uliczce przyciągała przystępną ceną i... darmowym piwem do posiłku, co jak widać było w tym miejscu nie bez znaczenia dla przyjezdnych, studentów, a nawet całych rodzin z dziećmi.



Pokręciłem się trochę po starówce. Można było na niej zobaczyć bardzo ładne starodawne budynki, oraz takie w trakcie remontu, więc widać, że miasto dba o dziedzictwo kulturowe, co według mnie jest bardzo ważne.



Powoli zbliżała się godzina koncertu. Wbiłem się do tramwaju z lekkim trudem, gdyż cały był już zatłoczony osobami, jadącymi tak jak ja na ostatni przystanek - Wrocławski stadion. Wesoła ekipa wylała się z komunikacji miejskiej i raźnym krokiem pomaszerowała przez zatłoczony parking w kierunku miejsca imprezy. Dobrze, że przyszedłem odpowiednio wcześniej, gdyż kilka minut po godzinie 16 zamknięto pierwsze bramki i tłum ludzi musiał czekać prawie godzinę w pełnym słońcu. Ja natomiast czekałem w cieniu drzewka razem z radosną ekipą pięciorga ludzi - czterech z Chrzanowa i jednego z Łodzi (pozdrowienia chłopaki! :)).

17:00 - otworzono bramy. Szybkie sprawdzenie biletów i marsz pod scenę. Zajęcie w miarę dogodnego miejsca i oczekiwanie przy dźwiękach Black Sabbath odtwarzanych z licznych głośników. Słońce powoli zaczęło zachodzić za trybuny stadionu, więc zaczęło się robić chłodno i przyjemnie.



Po ponad godzinie czekania i w dalszym ciągu słuchania Sabbathów wielu z nas miało już trochę dosyć puszczanego podkładu muzycznego. Wreszcie o 18:40 wszedł pierwszy support. The Raven Age zagrał tak, jak pierwszy support powinien zagrać - ostro i dynamicznie. Ich lżejsze kawałki mogę porównać do Bullet for My Valentine. Zespół grał dobrze technicznie i zagrzewał publikę do ruszania się, ale czegoś mi w nim brakowało. Może ze względu na małą liczbę wyszukanych solówek. Najbardziej zauroczyła mnie gra perkusisty, który dosłownie robił z pałeczkami co chciał, jednakże nagłośnienie perkusji trochę zagłuszało resztę zespołu.



Pierwszy support grał 40 minut. Nastąpiło oczekiwanie na drugi. Ten wystąpił już po dwudziestu minutach oczekiwania. Anthrax - bo o nim mowa - wszedł na pełnej... ekhm... wszedł z dużą pewnością siebie. Grali tak, jakby to oni mieli być gwiazdą wieczoru i rzeczywiście, jakbym nie wiedział, że po nich ktoś jeszcze wystąpi, to stwierdziłbym, że to tak właściwie ich koncert. Od pierwszych minut porwali publiczność, a gdy zagrali trzeci utwór z setlisty - Caught in a Mosh (2 ich utwór pod względem liczby odtworzeń według serwsu last.fm) to na płycie stadionu zrobiło się naprawdę gorąco. Nie było osoby (no, może poza sztywniakami przy barierkach, którzy nigdy nie potrafią się bawić na koncertach i publiką na trybunach) która nie skakała i nie rozpychała się w rytm muzyki. Choć Anthrax zagrał tylko 8 kawałków, to mocno nas rozgrzał.



Nadszedł czas na gwiazdę wieczoru - Iron Maiden. To, co zrobili na scenie było prawdziwym widowiskiem. Festiwal świateł, dymu i ognia, fragmenty utworów grane na gitarze elektroakustycznej i zachwycające solówki - majstersztyk! :) Maideni zagrali wiele utworów z nowej płyty wydanej w ubiegłym roku (w tym także utwór dedykowany dla Robina Williamsa), ale także wiele starych kawałków, wśród których oczywiście nie mogło zabraknąć takich klasyków jak Fear of the Dark czy The Number of The Beast. Muzycy, mimo iż mają około sześćdziesięciu lat na karku (na koncercie fani mogli śpiewać "sto lat" dla perkusisty zespołu :p), to nadal porywają publiczność swoją grą. Do śpiewania skakania i klaskania nawoływał nie tyko wokalista, ale każdy członek grupy, co w sumie nie było potrzebne, gdyż wszyscy bez żadnego dopingu robili to z wielkim zaangażowaniem. Oprócz tego, co Ironi zwykli przygotowywać dla swoich słuchaczy ("strzelanie" do widowni przez basistę, walka Janicka i Eddiego) można było ujrzeć też takie smaczki jak wyrwanie serca Eddiego przez Bruce'a czy tez ogromna postać Bestii - wszystko to, co kochają fani Iron Maiden. Nawet gdy już nie mieliśmy siły po śpiewaniu zwrotki kolejnego utworu, to dawaliśmy wszystko ze swoich gardeł, aby wykrzyczeć refren! Aby nie psuć sobie zabawy nie szukałem wcześniej listy utworów, jakie miały być grane tego wieczora, więc po cichu liczyłem, że na koniec będzie Empire of the Clouds, jednakże pomimo braku tego utworu i tak bajecznie się bawiłem.

Po całym koncercie wyszedłem ze stadionu zmęczony, ale zadowolony. Busa powrotnego miałem dopiero o 4:00, wiec udałem się do klubu muzycznego Liverpool i muszę przyznać, że to była najlepsza decyzją jaką mogłem podjąć po koncercie! Schodząc po schodach do piwnicy budynku poczułem się trochę nieswojo, ale gdy już znalazłem się na dole, zobaczyłem zajęte miejsca przez fanów zespołu i usłyszałem odtwarzany stary koncert Ironów z 1985 roku, oraz wtórujący wokaliście śpiew ludzi, poczułem się prawie jak na koncercie! Nie pozostało mi nic innego jak dołączyć do radosnej zabawy. Niestety po godzinie 3:00 musiałem ze smutkiem opuścić lokal, gdyż kierowca mojego środka transportu raczej nie byłby skłonny na mnie zaczekać.



Czy było warto? Mimo tego, że koncert odbył się w niedziele, że spałem w niewygodnej pozycji w autokarze, że wracając do domu autobusem z dworca walczyłem zaciekle ze snem, to muszę stwierdzić: tak, było warto!

2 komentarze:

  1. Niesłychane! Jestem oszołomiony świetnym gustem muzycznym. Tak trzym i wrzucaj posty częściej. ;)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger