Wypad w góry 31.08 - 4.09 - Śnieżka, czeska strona i powrót do domu

Wypad w góry 31.08 - 4.09 - Śnieżka, czeska strona i powrót do domu

Dzień 4, sobota

To właściwie ostatni dzień wyprawy, bo nazajutrz miałem jedynie zejść do Karpacza i z dwoma przesiadkami dojechać do rodzinnego miasta. Jednak nie ma co się smucić, skoro jeszcze cały dzień będę w tak przepięknej okolicy. Na śniadanie poza jajecznicą zbyt dużego wyboru w Samotni nie uświadczysz. Wpływ cen z Karpacza też widać, bo za chleb do jajecznicy trzeba dopłacić.



Niebo pokrywały chmury, które zagradzały drogę promieniom słonecznym, więc było przyjemnie chłodno. Wróciłem na czerwony szlak w miejscu, gdzie wczoraj z niego zboczyłem i poszedłem w stronę najwyższego szczytu na mojej wyprawie.



Pod Domem Śląskim wiatr się wzmógł, więc założenie czegoś cieplejszego przed wejściem na szczyt Śnieżki, gdzie wiatr prawdopodobnie hulał z jeszcze większą siłą, było nader wskazane. Wejście na samą górę tak jak ostatnio zmęczyło mnie okrutnie. Gdy dziś sobie przypomnę, jak wchodziłem tu dwa lata temu z małym plecaczkiem z trzema litrami wody i narzekałem, że mi ciężko, to się śmieję, gdyż teraz czwarty dzień z rzędu chodziłem z o wiele cięższym bagażem.



Gdy już znalazłem się na szczycie okazało się, że bar na Śnieżce jest zamknięty. Najlepsze jest to, że w sumie nigdzie nawet nie ma o tym informacji. Później na szlaku od innych podróżników dowiedziałem się, że prawdopodobnie jest to spowodowane złym stanem technicznym budynku. Dopiero po powrocie do Łodzi wyszukałem, że obiekt został zamknięty 1.11.2015. Cóż, gdyby konstrukcja należała do PTTK, a nie do Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, to prawdopodobnie budynek byłby w bardzo dobrym stanie i można by tam było nawet przenocować.



Nie pozostało mi nic innego, jak poszukać jakiegoś miejsca, gdzie wiatr byłby choć trochę mniej dokuczliwy. Znalazłem takie, usiadłem i zacząłem pałaszować wyciągnięte z plecaka szprotki w pomidorach :) Po posiłku pokręciłem się jeszcze trochę po szczycie, wszedłem do kaplicy św. Wawrzyńca i porobiłem parę fotek na okoliczne góry.



Czas na wyprawę w nieznane. Czerwony szlak od Śnieżki do Sowiej Przełęczy był dla mnie jedną wielką niewiadomą. Pora sprawdzić, co góry szykują dla mnie na tym odcinku. Z początku przygotowały dla mnie milutką ścieżynkę w kosodrzewinie. Później milutka ścieżynka zamieniła się w strome i wysokie stopnie zrobione z kamienia i desek. Hmm… chyba nie chciałbym od tej strony wchodzić na Śnieżkę :p



W pewnym momencie spomiędzy drzew wyłoniło się czeskie schronisko Jelenka. Z chęcią wszedłem do środka i z bananem na ustach zamówiłem knedliki (nie mylić z knedlami) z jagodami, a jakże! Po chwili podano mi talerz z trzema pampuchami (czy też pyzami, w różnych częściach Polski różnie się na to mówi) nadziewanymi jagodami, oblanymi także syropem z jagód, a to wszystko w towarzystwie całkiem sporej ilości bitej śmietany! Cudownie!



Po świetnym posiłku poszedłem dalej w stronę przełęczy Okraj. Prawie byłem już na końcu szlaku, gdy usłyszałem odgłosy z miasta. Trochę mnie to zdziwiło, bo gdy ostatnio byłem w Malej Upie, to było tam bardzo cicho. Tym razem jednak trafiłem na najprawdopodobniej końcówkę jakiegoś motocyklowego zlotu. Jednoślady zaraz zaczęły wyjeżdżać z Czech do Polski, a kierowcy niejednokrotnie się czymś wyróżniali. Ten miał kask stylizowany na hełm wikinga, tamten brodę do pasa, jeszcze inny miał motocykl „na sygnale”.



Zostawiłem ciężki plecak w schronisku i wyruszyłem do miasta uprzednio okrywając spieczone do czerwoności prawe ramię. Ceny za nocleg w przeliczeniu na złotówki w okolicach 100 zł, więc zakwaterowałem się po polskiej stronie. Całe miasto można przejść nieśpiesznym krokiem w piętnaście minut, ale za to w prawie całej miejscowości można podziwiać szczyt Śnieżki.



Wszedłem do restauracji i zamówiłem oczywiście knedle, a do tego ciemne czeskie piwo. Czechy można okryć mianem królestwa kminku – jeśli nie lubicie tej przyprawy, to raczej nie przypadną Wam do gustu ich potrawy. Ja kminek mógłbym jeść garściami, więc czeska kuchnia bardzo mi odpowiada.



Pokręciłem się jeszcze trochę po mieście i wróciłem do schroniska. Tym razem pokój musiałem dzielić z sześcioma innymi osobami. Przed wieczorkiem jeszcze usiadłem przed schroniskiem z butelką czeskiego piwa i do tego czeską przekąską – grubymi słonymi paluszkami z kminkiem :)


Opis wydatkuCena
Jajecznica na kiełbasie i chleb9,50 zł
Knedliki z jagodami122 CZK
Paluszki z kminkiem25 CZK
Nocleg30 zł
Knedle i ciemne czeskie piwo215 CZK
Czeskie piwo6 zł
Razem45,50 zł + 362 CZK
Razem po przewalutowaniu (korony kupowałem po kursie 16,80 zł za 100 CZK)45,50 zł + 60,82 zł
106,32 zł


Dzień 5, niedziela

Ostatni dzień wyprawy. Na śniadanie zamówiłem sobie w schronisku kiełbasę na ciepło. Po paru minutach przyniesiono mi smaczną porcję smażonego mięska z cebulką – jak na schroniskowy posiłek, to całkiem dobry i syty.



Ech… Pora wracać. Przed opuszczeniem Czech spojrzałem jeszcze na widoczny z Malej Upy szczyt Śnieżki. Z przełęczy Okraj do Karpacza ruszyłem szlakiem zielonym – prowadzi on laskiem i prawdopodobnie wyschniętym korytem rzecznym. Z niego trafiłem bezpośrednio do Białego Jaru, skąd po niespełna pięciu minutach wsiadłem w busa do Jeleniej Góry. Spytałem czy kierowca wskaże mi przystanek znajdujący się najbliżej dworca PKP w Jeleniej, odparł, że tak. Gdy już dworzec ten mignął mi w oknie, a pojazd zatrzymał się na kolejnym przystanku, spytałem, czy na tym przystanku mam wysiąść, a kierowca odparł, że przecież mówił do mnie na poprzednim przystanku, że tam miałem wysiąść… Ręce odpadają… No tak, jak już gbur wziął pieniądze, to nic go więcej nie obchodzi… ^^



Spojrzałem na bilet. Pociąg odjeżdża za półtorej godziny. Przydałoby się coś zjeść. Nie chciało mi się iść z plecakiem do centrum, więc wszedłem do restauracji nieopodal. W oczy rzucił mi się on: schabowy złożony na pół z nadzieniem z pieczarek i boczku zapiekany w serze! To jest to!



Obiad pyszny, ale ledwo zjedzony ;p Poszedłem na dworzec, do którego nie było daleko. Pociąg już czekał, mimo że do odjazdu było jeszcze dobre 15 minut. Usadowiłem się na wyznaczonym miejscu, założyłem słuchawki na uszy i puściłem z telefonu kolejnego audiobooka. Przez drogę do kolejnego postoju jak zwykle trochę słuchałem czytanego rozdziału książki, a trochę przysypiałem.



Wrocław. Wysiadam z pociągu i… hmm… czegoś mi tu brakuje… Może jakieś wskazówki, w którą stronę, na jaką ulicę? Co prawda przechodziłem przez wrocławski dworzec w lipcu tego roku (o czym możecie przeczytać tutaj), ale był to jeden jedyny raz. Cóż, zdałem się na swoją pamięć, która jak prawie zawsze mnie nie zawiodła. Dotarłem na dworzec autobusowy, a tam czekał już na mnie bus do Łodzi z niemałą kolejką podróżnych, z którymi miałem za kilka minut jechać.



Podróż minęła szybko i sprawnie. Wysiadłem w rodzinnym mieście i poczekałem kilka minut na autobus do domu. Mimo wieczoru było ciepło. Temperatury w górach były niższe. Trochę zmęczony przejechałem kilka przystanków. Przez cały wyjazd miałem dobrą pogodę. Zaczęło padać dopiero w Łodzi, gdy wysiadłem z autobusu :p


Opis wydatkuCena
Kiełbasa na ciepło8 zł
Woda 1,5 litra3,50 zł
Bus Karpacz – Jelenia Góra6 zł
Obiad w Jeleniej30 zł
Pociąg Jelenia Góra – Wrocław19,11 zł
Bus Wrocław – Łódź26 zł
Razem92,61 zł
Razem za cały wyjazd426,02 zł


Podsumowanie

Całą trasę na pewno dało się zrobić szybciej. Jedyny dzień, w którym nie obijałem się na szlaku, to czwartek. Przez resztę wyjazdu wiedziałem, że dojdę do miejsca noclegu grubo przed zmrokiem. Jakby się uprzeć, to można by przyjechać do Świeradowa na jakąś ranną godzinę, a nie tak jak ja na 16 i stamtąd w ciągu jednego dnia dotrzeć do Hali Szrenickiej. Następnego dnia można zajść do Domu Śląskiego, a kolejnego do Przełęczy Okraj i nie tracąc czasu zejść do Karpacza. Ja jednak wolałem trochę rozciągnąć ten wyjazd.



Co do kosztów, to także na pewno dałoby się zejść niżej. O ile z przejazdami za bardzo nic się nie da zrobić, to z całą resztą już można nieźle kombinować. Gdybym nie stołował się w restauracji w Szklarskiej Porębie, Malej Upie i Jeleniej Górze, a zamiast tego zamówił jakiś skromniejszy posiłek również na ciepło w schronisku, oraz nie kupował piw, to mógłbym zejść z kosztami do jakichś 350 zł, jednak nie chciałem sobie odmawiać niektórych rzeczy ;) Gdyby dodatkowo skrócić wyjazd z pięciu do trzech dni, to cały koszt mógłby się zamknąć w granicach 300 zł.



Góry górami, ale tymczasem jestem w domu za biurkiem i późnym wieczorem piszę właśnie ten wpis ściągając łuszczącą się skórę z prawego ramienia :p Pora powoli zabierać się za organizację zimowego wypadu w góry. Do zobaczenia na szlaku, bądź stoku :)

Wypad w góry 31.08 - 4.09 - Na szlaku

Wypad w góry 31.08 - 4.09 - Na szlaku

Dzień 2, czwartek

Obudziłem się około godziny ósmej i o takiej też godzinie zwykle wstawałem przez cały wyjazd, więc biorąc pod uwagę to, że kładłem się koło 22:00, to byłem wyspany i rześki. Pierwsze, co przyszło mi do głowy: czy buty wyschły? Pomysł z napakowaniem do nich papieru toaletowego, który pochłonął mnóstwo wilgoci był strzałem w dziesiątkę. Dla pewności jeszcze położyłem je na nasłonecznionym parapecie.



Po ogarnięciu się i zjedzeniu śniadania w postaci przedostatniej kanapki przygotowanej jeszcze w domu ruszyłem w dalszą drogę. Niebo znów było idealnie bezchmurne, więc nie mogłem narzekać na widoki. Tym bardziej, że szlak prowadzi całkiem ciekawą, lekko kamienistą ścieżynką wśród drzew.



Droga mnie nie zawiodła i mogłem zrobić to, co uwielbiam robić w górach – nazbierać trochę jagód! Górskie jagody są trochę większe od tych, które można zebrać w Łodzi w Lesie Łagiewnickim. Poza tym kto pogardzi darmowymi słodziutkimi jagódkami? :p



Po drodze spotkałem dwóch starszych panów w okolicy 65-70 lat. Jak przystało na kulturalnego turystę należało pozdrowić napotkanych podróżnych.
- Dzień dobry.
- Cześć!
Aha. Już widzę, że będą chcieli pogadać :) Ze standardowej gadki dowiedziałem się, że tych dwóch chce prawdopodobnie przejść cały Główny Szlak Sudecki, gdyż wyznali, że przed nimi jeszcze ponad 400 km. Zagadnąłem więc o pakowanie się na wyprawę, gdyż miałem lekkie problemy, aby spakować się na pięć dni, podczas gdy oni będą iść około dwóch tygodni. W odpowiedzi usłyszałem:
„Jak spakowałeś się w ten plecak na 5 dni, to i na miesiąc się spakujesz.”
Ogólnie całkiem pozytywni ludzie. Zwykle można takich poznać na szlaku po tym, że Cię pozdrowią lub odpowiedzą na pozdrowienie.



Przed Zwaliskiem zauważyłem, że z tego miejsca prowadzi na Halę Szrenicką zarówno szlak czerwony (przez Szklarską Porębę) jak i zielony i idąc każdym z nich doszedłbym do celu w podobnym czasie. W sumie nigdy nie szedłem zielonym na Halę, ale już wcześniej postanowiłem, że przejdę czerwonym szlakiem. Poza tym chciałem uzupełnić w mieście zapasy wody i kupić sobie parę bułek na drogę, oraz zjeść obiad w Szklarskiej. Może innym razem. Po paru krokach znów zobaczyłem idealnie bezchmurne niebo. Było tak nieskazitelnie lazurowe, że można się było w nim zakochać! W miastach raczej nie uświadczymy takich pięknych widoków.



Wreszcie doszedłem do Wysokiego Kamienia. Stąd było widać, że nad Izerami niebo jest bezchmurne, a nad Karkonoszami zaczęły kłębić się białe obłoczki. Jednak nie przeszkadzały one w obserwacji szczytu Szrenicy czy też radiostacji nad Śnieżnymi Kotłami, a jeden z widocznych szczytów nawet przypominał Śnieżkę :)



Zszedłem do miasta i gdy zobaczyłem znajome widoki, poczułem się jak w domu! Zawsze gdy jestem w Szklarskiej czuję, jakbym bym we właściwym miejscu :) Poszedłem do znajomej piekarni po prowiant, po drodze jeszcze do innego sklepu po wodę, a następnie do ulubionej knajpki na obiad – placek po węgiersku. Ceny w tej restauracji może nie są jakieś niskie, ale za to porcje są takie, że można się najeść do syta :)



Ruszyłem dalej. Kamienistym szlakiem doszedłem do Wodospadu Kamieńczyka. Ta droga zawsze wzbudzała we mnie obok zmęczenia radość. Odpocząłem przyglądając się falom spadającej wody, a przede mną został już tylko odcinek na Halę.



Przed wchodzeniem dalej trzeba uiścić opłatę za wejście na teren Karkonoskiego Parku Narodowego, ale buda człowieka pobierającego opłaty była zamknięta, więc pewnie zwinął się już jakiś czas temu, a ja miałem wejście za friko :)



Droga na Halę Szrenicką jak zwykle mnie zmęczyła, ale to jedno z moich ulubionych podejść. Przy okazji zachodzące słońce tworzyło piękną grę światła i cienia, dzięki czemu zdjęcia bardzo ładnie wyszły :)



Schronisko na Hali w porównaniu do Stogu Izerskiego to hotel. Wszystko ładnie wyremontowane, a z prysznica, jak się przed snem okazało leciała idealnie lekko ciepła woda :)



Nie pozostało mi nic innego jak zakończyć ten dzień w jakiś bardzo miły sposób: zasiąść przed schroniskiem z buteleczką chłodnego, czeskiego, ciemnego piwka :)

Opis wydatku Cena
Bułki (słodkie 2 szt. i z przedziałkiem 2 szt.) 4,20 zł
Woda 1,5 litra 1,99 zł
Obiad (placek po węgiersku i herbata z cytryną) 34 zł
Czeskie ciemne piwo 7 zł
Nocleg na Hali Szrenickiej 30 zł
Razem 77,19 zł


Dzień 3, piątek

Wstałem i uświadomiłem sobie, że dziś minie połowa wyjazdu. Przy dobrej zabawie czas szybko leci, nie ma co narzekać, trzeba zejść na śniadanie – jajecznicę na boczku :) Porcja jak na śniadanie akuratna, więc miałem siłę na dalszą wyprawę.



Przeszedłem obok schroniska na Szrenicy i wszedłem na drogę Przyjaźni Polsko-Czeskiej. Tutaj już aż do przełęczy Okraj, co jakiś czas widać słupki graniczne, a turyści idący tym szlakiem przekraczają granicę państw kilkadziesiąt razy często nawet o tym nie wiedząc.



Przeszedłem obok skał Trzy Świnki i Twarożnik, aż w końcu dotarłem do radiostacji nad Śnieżnymi Kotłami, która tak właściwie nazywa się Radiowo-Telewizyjnym Ośrodkiem Nadawczym Śnieżne Kotły. Nie wiem czy ja mam takiego pecha, czy tam może zawsze jest taki klimat, ale każdego razu, gdy tam jestem, to wiatr chce mi urwać głowę. Za to widoki na przepaść i ściany kotłów są przepiękne!



Przy okazji trochę zboczyłem ze szlaku w celu zobaczenia Wielkiego Szyszaka. Co prawda to, co ujrzałem na jego szczycie nie powala, ale przynajmniej zaspokoiłem swoją ciekawość, gdyż nigdy wcześniej tam nie wchodziłem.



Idę dalej. Pamiętam, że przed schroniskiem Odrodzenie i dwoma czeskimi budynkami były ruiny jakiejś konstrukcji, które swoją drogą bardzo ładnie wyglądały. Niestety teraz zastąpiła je budowa czeskiego obiektu. Nawet w środek gór wprowadzili sobie budowlanego żurawia…

Zdjęcie z 23.07.2014 Zdjęcie z 2.09.2016
Zaszedłem do schroniska Odrodzenie, w którym nigdy wcześniej nie byłem. Zamówiłem sobie naleśniki z jagodami (jagody w górach są wszędzie, nawet w posiłkach :)).  Cena za to danie nie była zbyt niska, ale strawa mile połechtała moje podniebienie, a jagody wysypywały się ze zwiniętego ciasta :)


Po przekroczeniu skał Słonecznik można zobaczyć Wielki Staw, który rzeczywiście jest wielki :) Z tego miejsca już wyraźnie widać szczyt Śnieżki, oraz budynki znajdujące się na jej szczycie. Kilkadziesiąt metrów za Wielkim Stawem widać Mały Staw, który był celem mojej dzisiejszej podróży.


Gdy w końcu znalazłem się przy schronisku Samotnia, mogłem podziwiać Mały Staw z bliska. Dwa słowa: jest piękny. Urocza okolica. Z Karpacza jest tu całkiem blisko, więc i w schronisku ceny są wyraźnie wysokie. Tym razem pokój, w którym nocowałem, musiałem dzielić z pięcioma innymi osobami, w tym z chrapiącym szwabem :( Niemniej jednak widok zachodzącego słońca nad polodowcowym jeziorem był tego wart :)

Opis wydatkuCena
Jajecznica na boczku8 zł
Naleśniki z jagodami13 zł
Woda 1,5 litra (Samotnia)7 zł
Czeskie piwo8 zł
Nocleg30 zł
Razem66 zł
Wypad w góry 31.08 - 4.09 - Witaj przygodo!

Wypad w góry 31.08 - 4.09 - Witaj przygodo!

Dzień 0, wtorek

Wychodzę z pracy. Muszę jeszcze zahaczyć o kantor, aby wymienić walutę, bo może będę coś kupował za granicą. Po powrocie do domu musiałem spakować się na pięć dni w plecak od laptopa. Jest on całkiem pojemny, ale nigdy nie pakowałem się w niego na aż tyle czasu. Nie będę ukrywał, że było ciężko. Po wepchnięciu do niego ubrań, płaszcza przeciwdeszczowego, małego ręcznika, butelki wody i środków czystości niewiele miejsca pozostało. Udało mi się jeszcze zmieścić parę rybnych konserw, ale co ze śpiworem? Hmm… No cóż, potrzeba matką wynalazków – przyczepiłem go do plecaka za pomocą zabezpieczającej linki do laptopa. Jeszcze mapy! Zapomniałbym o nich, a bez tego lepiej się nie ruszać. Wszystko gotowe, a tak przynajmniej mi się wydaję. Pora spać, bo rano trzeba wcześnie wstać.

Dzień 1, środa

5:30. Godzina dosyć wczesna, ale pewnie i tak odeśpię w autokarze. Śniadanie, sprawdzenie, czy wszystko wziąłem i wyjście z domu. Gdy znalazłem się na dworcu Łódź-Kaliska uświadomiłem sobie, że jednak czegoś zapomniałem – słuchawek. Co prawda nie zamierzałem ich jakoś zbytnio używać w górach, ale przydałyby się w drodze na miejsce docelowe. Na szczęście dostałem jakieś badziewie w kiosku za dychę. Bus z napisem Łódź-Świeradów Zdrój podjechał. Po umieszczeniu przeróżnych plecaków i toreb w bagażniku pojazdu ruszyliśmy w drogę.


Jakaż to droga była przede mną? Zamierzałem przejść kawałkiem Głównego Szlaku Sudeckiego imienia Mieczysława Orłowicza wyruszając ze Świeradowa i idąc cały czas czerwonym szlakiem aż do Przełęczy Okraj. Co prawda wspomniany przeze mnie szlak tak naprawdę spod Schroniska Dom Śląski schodzi do Karpacza, ale ja zamierzałem pójść od tego miejsca dalej Drogą Przyjaźni Polsko-Czeskiej.


Autokar miał przyjechać na końcowy przystanek o 15:50 i był tam w okolicach właśnie tej godziny. Odpocząłem trochę, gdyż choroba lokomocyjna dała o sobie znać i po kilkunastu minutach ruszyłem w drogę. Tylko, w którą stronę mam iść? Tutaj niezbędna okazała się mapa. Bez niej nie udałoby mi się wejść na szlak, gdyż jego oznaczenie w Świeradowie jak i po wyjściu z miasta, już w górach było marne. Nieraz cofałem się i miałem wątpliwości którędy dalej powinienem iść. To samo tyczy się oznaczenia ulic. Mieszkam w Łodzi, więc jestem przyzwyczajony do tego, że na rogu każdego budynku czy też na każdym skrzyżowaniu ulic znajduje się tabliczka z informacją, po jakiej ulicy się poruszamy, a w Świeradowie? Tutaj tabliczkę damy, a tutaj nie damy. Wolna amerykanka.


Świeradów-Zdrój to miejscowość uzdrowiskowa głównie nastawiona na turystów, a raczej na ich portfele, co widać na każdym kroku. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest tu drożej niż w Karpaczu. Co do architektury, to nie widziałem wielu budynków, gdyż szedłem jedynie szlakiem i w jego okolicach czasami błądząc, ale nic poza Domem Zdrojowym nie przykuło mojej uwagi.


Gdy wreszcie wyszedłem z miasta, znalazłem się na dróżce w środku lasu prowadzącej lekko pod górę. Ach, to górskie powietrze! Zupełnie inne niż w miastach. Po drodze natknąłem się na punkt czerpania wody. Jej smak różnił się od zwykłej wody, którą, na co dzień przychodzi mi zaspokajać pragnienie.


Tymczasem idąc dalej szlak zaprowadził mnie… w bagno… Innej drogi nie było, a nogi do połowy łydki zatopiły się w brudnej wodzie :( W momencie tego zdarzenia byłem bardzo zdenerwowany, ale później zacząłem się z tego śmiać, gdyż przynajmniej było ciekawie. Nurtowała mnie tylko jedna kwestia: czy buty mi wyschną do jutra?


Dotarłem do schroniska na Stogu Izerskim. Były dwie rzeczy, o których marzyłem: zdjąć buty i umyć nogi. O ile z tym pierwszym nie było problemu, to z tym drugim już tak, gdyż… pod prysznicem nie było wody. Nie drogi czytelniku, tam nie brakuje słowa „ciepłej”. Po prostu nie było wody… Mimo tego, że byłem jedynym turystą w pokoju (i prawdopodobnie w całym schronisku również), to jednak ta wtopa trochę mnie zraziła do tego obiektu, aczkolwiek po godzinie dwudziestej usłyszałem plusk wody spod niezakręconego prysznica i mogłem się umyć w lodowatym strumieniu.


Przed pójściem spać obserwowałem jeszcze idealnie bezchmurne niebo, a po zmroku rozświetlony Świeradów. Czas spać. W końcu kolejnego dnia czeka mnie długa wędrówka :)

Stwierdziłem, że na koniec opisu każdego dnia umieszczę moje wydatki, aby każdy mógł zobaczyć ile mnie-więcej taki wyjazd może kosztować.

Opis wydatku Cena
Przejazd (studencki) Łódź-Świeradów 41,60 zł
Skorzystanie z toalety w Sieradzu 2 zł
Skorzystanie z toalety we Wrocławiu 3 zł
Batonik 2,30 zł
Nocleg na Stogu Izerskim 35 zł
Razem 83,90 zł

Wyjazd do Czarnobyla 1-8.08 – Eta Ukraina

Wyjazd do Czarnobyla 1-8.08 – Eta Ukraina

Dzień piąty – ciąg dalszy


Sławutycz. Mieliśmy w nim spędzić ostatnie godziny. Ostatnie szalone godziny :p
Po powrocie do miasta mieliśmy trochę czasu na to, aby zrobić zakupy, wrócić do kwatery, umyć się, zjeść coś, pobiec znów do sklepu i stawić się w miejscu zbiórki. Po kilku minutach byliśmy w komplecie i załadowaliśmy się do autokaru. Jak się później okazało – do wesołego autokaru :)

Ledwo ruszyliśmy, a z głośników popłynęło dobrze wszystkim znane „Smoke on the Water”. Kierowca miał wszystko świetnie wyliczone, gdyż w momencie kończenia się utworu dojechaliśmy na miejsce. Na miejsce naszej niezapomnianej (no, może nie dla wszystkich niezapomnianej :p) imprezy.

Gdy ujrzałem zastawione stoły poczułem klimat wiejskiego wesela :) Jednak jeszcze nie wszystko było gotowe, więc zaczęliśmy zwiedzać okoliczny teren. Włączając w to huśtawkę, która chyba pamięta czasy sprzed katastrofy Czarnobylskiej.
Czas na ucztę… i nie tylko. Siergiej wyskoczył ze swoim „protokołem”, a my poczuliśmy, czym naprawdę jest ukraiński alkohol.

Największe przyjaźnie zawierane są pod płotem, gdzie można wspólnie wymiotować.

Te słowa padły z ust naszego organizatora na wstępie. Na szczęście nikt z miejscówki pod płotem korzystać nie musiał. Szkoda tylko, że taka integracyjna zabawa odbyła się jedynie na zakończenie wyjazdu, jednak gdyby odbyła się na początku, to kilku z nas pewnie następnego dnia nie byłoby zdolnych do jakiejkolwiek eksploracji :p
Niestety lokal między 22, a 23 zamykano, więc musieliśmy się zmyć.

- Jedziemy taksówką?
- Przecież dojdziemy do miasta na piechotę.
- Przez las? W środku nocy?
- Jest nas dużo, nikt nam nic nie zrobi.

Jak pomyśleli, tak zrobili. Rozmowy wędrującej poboczem grupki wskazującej na spożycie zdawały się nie mieć końca, a dla co poniektórych wieczór dopiero się zaczynał, a noc była jeszcze młoda.

Dzień szósty


Szczerze mówiąc, to nie wiem, o której doszliśmy do miasta. Tak właściwie, to czas, a tym bardziej jego upływ nie miał wtedy dla mnie większego znaczenia. Doszliśmy do centrum Sławutycza – pod pomnik Anioła. Pod tym właśnie pomnikiem kontynuowaliśmy naszą zabawę. Wiele się wydarzyło, niektórzy coś zgubili, niektórzy sami się zgubili, ale co się stało na Ukrainie, zostaje na Ukrainie :)


O której to wróciliśmy na kwaterę? Było coś koło piątej. Na szczęście śniadanie na następny dzień umówiliśmy bodajże na 12, więc wziąłem szybki, acz nie do końca sprawny prysznic i poszedłem spać na standardowe już pięć godzin.

Praktycznie każdego dnia wyjazdu spałem pięć godzin. Jakoś nie miałem czasu iść spać wcześniej, ale tyle wystarczało. Tym bardziej, że nawet, jeśli się zmęczyłem, to nie było to zmęczenie spowodowane pracą, a przyjemnością, więc ilość endorfiny wydzielanej przez organizm była wprost proporcjonalna do zużytej energii.

Pobudka, szybkie pakowanie się, które miałem zamiar zrobić dnia poprzedniego, ale średnio mi to wyszło, zdanie kluczy i pójście na śniadanie. Tematów do rozmów przy posiłku były zbyt dużo, aby wszystkie poruszyć. Zostawiamy bagaże w autokarze i mamy ostatnie minuty, aby pożegnać się ze Sławutyczem.

Kolejny przystanek – Kijów. Prawie całą drogę przespałem. Docieramy do miejsca docelowego i… jedyne, co mi się nasunęło na myśl to – miasto paradoks. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby obok wysokiego ekskluzywnego wieżowca stał sobie budynek, który czasy świetności miał już bardzo dawno za sobą. Tak, wiem, w Polsce też ten widok nie jest rzadki, ale nie na taką skalę.


Zameldowaliśmy się w hotelu, zostawiliśmy bagaże w pokojach i ruszyliśmy niecierpliwie w miasto nie wiedząc, czego możemy się spodziewać. Na początek poszliśmy do knajpki, która swoim wystrojem przypomina trochę czasy polskiego PRL-u. W karcie dań niepodzielnie rządzą pierogi! Posiłek smaczny, przytulna atmosfera, ale idziemy dalej.


Majdan. Ta okolica swoje przeszła i w sumie do dziś jeszcze nie jest do końca posprzątana. Ruszyliśmy dalej i natrafiliśmy na zbiorowisko pośrodku którego prawdopodobnie śpiewali Krishnowcy :p. Następnie natykamy się na stragany z pamiątkami wśród których królują drewniane maczugi i papier toaletowy z wizerunkiem Putina.


Dochodzimy do punktu widokowego, z którego widać znaczną (a tak przynajmniej mi się wydaje) część miasta. Schodzimy do mostu, aby podziwiać widoczki, a później chillujemy nad rzeką. O ile w środku miasta można było słyszeć całkiem duży zgiełk, tak nad wodą było raczej spokojnie.


Zahaczamy o pizzerie, a potem powoli zbieramy się z powrotem do hotelu, gdyż nasz organizator o 23 czekał na chętnych, którzy chcieliby pójść nocą w miasto. Zatrzymujemy się przy drodze nieopodal Majdanu gdzie stwierdziłem, że to idealne miejsce do kręcenia timelapsów! :) Także pół godziny zeszło jak z bicza strzelił.


Słońce zaszło i… Kijów pokazał nam swoje prawdziwe oblicze. Na ulicach pełno ludzi w regularnych grupkach. Tutaj tańczą, tam śpiewają, więc podchodzimy, aby przez chwilę się przyjrzeć. Najbardziej jednak poruszył mnie facet, który na środku jakiegoś placyku ustawił się z motocyklem, gitarą i piecykiem. Grał przepięknie. Mimo tego, że nie rozumiałem zupełnie, o czym śpiewa, to wokal i riffy powodowały, że chciałem tam zostać. Ludzie zaczynali tańczyć do słyszanych dźwięków. Choć najczęściej wychodziło to bardzo pokracznie, to był w tym pewien urok. Ukraina pokazała swój klimat. Klimat, który bardzo mi się spodobał. Kijów wręcz prosił się o to, aby tej nocy nie spać, tylko korzystać z jego atrakcji.


Recepcja naszego hotelu, godzina 23. Czekamy na przewodnika, a grupka chętnych do zabawy nieznacznie, aczkolwiek regularnie się powiększa. Wszyscy gotowi? To idziemy w miasto.

Dzień siódmy


- Pokażę Wam klub, w którym każdy dobrze się bawi.
- Jesteś pewien? Ja np. nie lubię takich miejsc.
- Tak, jestem pewien. Jak pójdziesz, to zobaczysz.

W sumie nie miałem nic do stracenia, poza paroma godzinami snu. Aczkolwiek, po co miałbym tracić czas na sen, skoro jestem na wyjedzie, który niedługo miał się skończyć? Jak mi się nie spodoba, to najwyżej wyjdę.

You might lose your tie
You might get wet

Doszliśmy na miejsce. Przed wejściem wisi regulamin, który kilkoma swoimi początkowymi punktami mnie zaskoczył. Coś w głębi mnie mówiło „to nie jest dobry pomysł”. Inna część krzyczała „a może jednak będziesz się dobrze bawić?”. Weszliśmy i… tak właśnie powinno być w klubie! Czemu? Zwykle w takich miejscach głośniki grają coś, co określam mianem alarmu samochodowego, gdyż odtwarzane rytmy zbytnio od niego nie odbiegają. A tutaj? No cóż, nieczęsto człowiek ma okazję bawić się w klubie w rytm utworów AC/DC, Joan Jett, Rammsteina czy Nirvany! Co prawda klasyki nie leciały przez cały czas i co kilka utworów wkradał się jakiś bubel, jednak nie zmienia to faktu, że nareszcie mogłem się w takim miejscu bawić! Co więcej ten klub, jak i całe miasto to całkiem dobre miejsce na wieczór kawalerski i nie tylko, bo widziałem w tłumie kobietę w welonie.

Po jakimś czasie większość naszego towarzystwa się zmyła i została nas bodajże czwórka. Co kilkanaście minut wychodziliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza i odpocząć. W końcu podczas jednej takiej przerwy zagadał do dwójki z nas Igor – współuczestnik naszej wyprawy i powiedział, że wsiadamy do taksówki. Wiedziałem, że to nie jest dobry pomysł, ale jakoś nie bardzo chciałem być asertywny. Uwierzcie mi, jazda nocą po Kijowie z taksówkarzem, który nie zatrzymuje się na czerwonych światłach, to intrygujące, ale nie jakieś wymarzone przeżycie. Tym bardziej, gdy patrzy się na to trzeźwym okiem z perspektywy czasu. W końcu po krążeniu po mieście dojechaliśmy pod hotel. Wysiedliśmy z taksówki, a Igor oznajmił, że idzie w miasto balować :) Która była godzina? Nie wiem, ale słońce zaczynało dawać o sobie znać.


Po dwóch godzinach wstałem, aby się spakować, zdążyć zdać bagaż do autokaru i zjeść śniadanie. Normalnie byłbym wykończony, jednak kolejnego dnia wyjazdu czułem się rześko. Skoro zostało kilka godzin do odjazdu, to nie pozostało nam nic innego niż zwiedzanie. Zmierzając w kierunku pomnika Matki Ojczyzny zahaczyliśmy o Cerkwię (przy której był zakaz łapania pokemonów) i plac z pojazdami wojennymi. Czas wracać na miejsce zbiórki zbaczając po drodze na obiadek.


Idę w kierunku autokaru, przy którym zebrała się nasza ekipa. Wśród nich jest także Igor – nasz człowiek na Ukrainie, który zdążył wstać po intensywnym nocnym balangowaniu. Bez niego już żadna impreza nie będzie miała takiego rozmachu! :D

Znowuż tematów do rozmów była niezliczona ilość. Niektórzy noc przespali inni zaznali spoczynku dopiero nad ranem, a jeszcze inni spali poza łóżkami. Jednakże co się wydarzyło w Kijowie zostało w Kijowie :)

Wsiadamy do autokaru i odjeżdżamy w kierunku Polski. Tej nocy Kijów nas pochłonął i to bez reszty. Byłem zmęczony, ale zadowolony. Cała grupa była pogrążona w niezliczonych konwersacjach, zupełnie inaczej niż w drodze na Ukrainę, gdy jeszcze nic o sobie nie wiedzieliśmy i nie zdążyliśmy się zintegrować. No i Igor oczywiście musiał rozkręcić towarzystwo w drodze powrotnej i wymyślił grę w telefon… :p

Dzień ósmy


Przejazd przez granicę minął szybko i sprawnie, a w Warszawie byliśmy nawet przed czasem. Na koniec pożegnaliśmy się wszyscy, podziękowaliśmy sobie za miłe towarzystwo i rozeszliśmy się. Tak, to był już koniec naszej wyprawy. Pozostało mi tylko dojechać do Łodzi. Wsiedliśmy w pociąg w czwórkę i z przesiadką w Koluszkach dojechaliśmy do celu. Wysiadłem na stacji i w oczekiwaniu na autobus zajadałem się pysznymi ukraińskimi ciasteczko-herbatnikami, których wcale wiele po wyprawie nie zostało.


Wróciłem… i ległem na łóżku. No cóż, gdy już wszystkie emocje opadły, to zmęczenie musiało się do mnie w końcu dorwać. Zdążyłem już przywyknąć do stylu życia na Ukrainie. Tamtejszy klimat bardzo mi się podoba i z chęcią zostałbym tam na dłużej. To był z lekka szalony wyjazd i będzie on niezapomnianym przeżyciem. Jeszcze tam wrócę! ;)
Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger