Recepta na zimowy wieczór

Recepta na zimowy wieczór

Zima nadchodzi, choć patrząc za łódzkie okno możemy mieć wrażenie, że krąży wokół nas i nie może znaleźć odpowiedniej drogi mimo tego, że w górach już się od jakiegoś czasu zdążyła zadomowić. Co robić w długi, chłodny i zimowy wieczór, jeśli nie mamy ochoty na wyściubienie nosa z ciepłego mieszkania?


Z pomocą przyjdzie nam parę niekoniecznie najnowszych wynalazków. Pierwszy z nich jest starszy od węgla… no dobra, nie jest, ale jest bardzo stary, zaś jego dopracowanie w wieku XV sprawiło, że rzecz ta trafia do rąk wielu z nas, mimo wypierania jej przez nowsze technologie. Chodzi oczywiście o książki, które potrafią wciągnąć nas bez reszty w świat wyobraźni, gdzie wcielamy się w postać wymyśloną przez pisarza lub obserwujemy wszystko z boku zagłębiając się w inny wymiar i zostawiając wszelkie troski doczesnego życia gdzieś daleko za nami. O tak! Nie ma nic lepszego niż zimowy wieczór z książką ;)

Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby taki wieczór jeszcze bardziej umilić. Zasiądźcie w ulubionym fotelu. Wygodna pozycja to podstawa, jeśli macie zamiar czytać przez dłuższy czas. Mnie do szczęścia już w tym przypadku brakuje tylko jednej rzeczy – herbaty. Świeżo zaparzonej, ulubionej herbaty.

Dla mnie czytanie książki jest rytuałem. Muszę mieć czas, aby nigdzie się nie śpieszyć. Czytanie w pośpiechu nie jest przyjemne. Do tego fotel i herbata – mnie tyle wystarcza. Jeśli chcecie, możecie dla własnego komfortu usiąść w bliskiej odległości kaloryfera lub przykryć się kocem, a nawet dodać do herbaty trochę rumu :p

Czytanie to świetny relaks, rozwija wyobraźnie, powiększa słownictwo i kreatywność, a jakby zgłębić bardziej temat, to na pewno znajdzie się jeszcze wiele zalet. Ponadto książki w dzisiejszych czasach są ogólnodostępne. Można je zarówno kupować, jak i wypożyczać. Pamiętajcie jednak o dobrym oświetleniu, aby nie męczyć zbytnio wzroku.

Właśnie zaparzyła mi się herbata, więc znikam w krainie wyobraźni, do czego i Was serdecznie zachęcam ;)

Studia, studia i po studiach

Studia, studia i po studiach

Nareszcie. Trzy tygodnie temu ukończyłem pięcioletni okres studiów i równocześnie otworzyłem w swoim życiu zupełnie nowy rozdział. Wow! Nie wiedziałem, że tak bardzo będzie mi potrzeba zmian, których na ogół nie znoszę!


Trochę ponad pięć lat temu, bo na przełomie września i października 2012 roku stałem się studentem. Uczęszczałem na zajęcia mniej lub jeszcze mniej przydatnych przedmiotów starając się wśród nich wszystkich wyszukać perełki, które mogą mi się przydać w przyszłości. Perełek było mało, aczkolwiek w pewien sposób rekompensowały resztę przedmiotów, które miały za zadanie nauczyć nas czegoś zbędnego czy też przestarzałego lub zwyczajnie zabrać nam cenny czas.

Tak oto upływały mi studia inżynierskie, które w połowie przeleciałem na wiedzy z technikum, a w drugiej połowie nagimnastykowałem się, próbując znaleźć na to wszystko czas. Zaś studia magisterskie były już zwyczajnie połączeniem żmudnego z pożytecznym, czyli studiów z pracą.

Czy uważam ten czas za stracony? W pewnym sensie tak. Ponad połowę przedmiotów wyrzuciłbym, aby w zamian wrzucić coś, co mogłoby mi się przydać. Z drugiej strony nauczyłem się paru nowych i przydatnych rzeczy. Szkoda tylko, że tych przydatnych przedmiotów było tak mało.

Koniec końców, patrząc na to wszystko z perspektywy czasu uważam, że studia są w pewnym stopniu odwlekaniem dorosłości. Niby wszyscy mieliśmy te 20+ lat, ale dopiero po studiach naprawdę się odczuwa doroślejsze życie. Koniec zniżek studenckich, praca na pełen etat, płacenie rachunków. To wszystko zostało odwleczone w czasie i dopada mnie dopiero teraz.

Z drugiej strony dzięki ukończeniu studiów zyskałem sporo czasu. Po powrocie z pracy już nie czekają na mnie studenckie obowiązki. Po zrobieniu obowiązków domowych mam wreszcie po kilku latach czas na… siebie.

Wróciłem do mniej lub bardziej spontanicznych wyjazdów, oglądania filmów, regularnych ćwiczeń, a nawet czytania książek! Jednak czy koniec studiów, to zarazem koniec mojej edukacji? Zdecydowanie nie. Wreszcie mam czas, aby rozwijać się samemu w takim kierunku, w jakim chce i w takim czasie, jaki sam sobie ustalę.

Czy zatem studia są ludziom potrzebne? Jeśli miałbym jeszcze raz podejmować decyzje sprzed lat, to na studia inżynierskie bym poszedł, ale na magisterskie już by mi się zwyczajnie nie chciało. Jednakże każdy z nas jest inny, każdy ma inną sytuację życiową i każdy w zależności od różnych czynników podejmie inną decyzję.

Ćwicz!

Ćwicz!

Kiedyś, tak około 2-3 lata temu zauważyłem, że rozpiera mnie energia. Stwierdziłem, że coś trzeba z tym zrobić. Postanowiłem regularnie ćwiczyć. Nigdzie nie chodziłem w tym celu. Do wielu ćwiczeń wystarczy kawałek wolnej przestrzeni. Do kompletu dorzuciłem parę hantelków i było cacy.


Oczywistym jest to, że żeby coś zrobić, to trzeba na to znaleźć odrobinę czasu. Czas znalazłem przed… pójściem spać. Tak więc regularnie przed snem ćwiczyłem rozładowując nadmiar wtedy zgromadzonej energii. Jak długo trwałem w tej regularności? Nie pamiętam, ale pewnie do kolejnego semestru na studiach, który okazał się jeszcze bardziej czasożernym.

Na tyle czasożernym, że był problem, żeby znaleźć czas na sen, więc z czegoś trzeba było zrezygnować. W ten oto sposób przestałem regularnie ćwiczyć. Może bym szybciej do tego wrócił, gdyby dalej rozpierała mnie energia, ale tak się jednak nie stało.

Biorąc pod uwagę, że mam teraz więcej czasu stwierdziłem, że wrócę do ćwiczeń. Czemu nie? Podobno sport to zdrowie. Zacząłem więc ćwiczyć w zeszłym tygodniu. Oczywiście na początek tak, żeby się nie przetrenowywać, ale też stopniowo zwiększać ilość powtórzeń poszczególnych ćwiczeń.

Efekt? Czuję się… lepiej :) Ponadto sen po ćwiczeniach i prysznicu przychodzi szybciej, ze względu na zmęczenie. Serdecznie polecam, a jeśli nie macie wolnego czasu, to warto pomyśleć z czego można w ciągu dnia zrezygnować, albo na co poświęcać mniej czasu, bo naprawdę warto :)

Tak wiem...

Tak wiem...

Tak, wiem, że ostatni wpis był ponad miesiąc temu. Tak, wiem, że to sporo czasu. Tak, wiem, ale…


Ale ostatni miesiąc był dla mnie bardzo… intensywny. Przede wszystkim byłem zajęty… magisterką, a jakże. Czymś, co spędza mi sen z powiek już od kilku miesięcy. Absolutnie nie chodzi o trudność, bo nie jest to wybitnie ciężkie. Chodzi o czas, jaki musiałem na to poświęcić, liczbę przeszkód, jakie po drodze napotkałem i… masę „nie chce mi się”, jakie kotłowały się w mojej głowie…

Na początku myślałem, że pominę wpis jedynie z jednego tygodnia, ale jak już ominąłem jeden, to też drugi, trzeci… Sami wiecie jak to jest. Jak przerwiesz robienie czegoś, to trudno do tego wrócić. Teraz akurat burza związana z formalnościami, które musiałem załatwić w dziekanacie ucichła i znalazłem chwilę czasu, aby pobiegać palcami po klawiaturze, przelewając moje myśli na elektroniczny papier.

Generalnie, to gdy się zorientowałem, że do 27.09 muszę mieć ukończoną pracę, to troszkę zaczęło do mnie docierać, że trzeba wziąć się w garść i może jednak dokończyć to, co się zaczęło. Tym bardziej, że szkoda byłoby tak po prostu zmarnować ostatnie półtora roku, które poświęciłem uczelni. Oczywiście nie żyłem jedynie tym tematem, bo przecież ile można klepać jedno i to samo, więc robiłem też i inne rzeczy, a jakże. Można powiedzieć, że pisałem magisterkę, oraz robiłem wszystko poza prowadzeniem bloga :p

Co robiłem w tym czasie? Ano na przykład stałem w korkach, bo ktoś wielce inteligentny w naszym mieście robił przebudowy korkując przy tym jakąś dzielnicę. Może i te prace były potrzebne, ale chyba można było je prowadzić z głową.


Od paru dobrych tygodni chodziła za mną myśl „ale bym sobie poszedł na jakiś koncert”. Okazja nadarzyła się szybciej, niż myślałem. W Aleksandrowie Łódzkim trwał w najlepsze festiwal Summer Dying Loud. Na wyszukanej liście zespołów znalazłem jeden swojsko brzmiący, ale poznałem kilka nowych, które na stałe znalazły swoje miejsce na mojej playliście. Generalnie muzyka była bardzo przyjemna dla mojego ucha i gdyby nie to, że po całym tygodniu byłem wykończony, to bawiłbym się jeszcze lepiej :)


Byłem na Maluszkowym zlocie przy łódzkiej Manufakturze. Aż dziw, że tyle ludzi ma jeszcze te relikty przeszłości i to nawet w dobrym stanie. No i ten dźwięk silnika przypominający dzieciństwo! Pyr, pyr, pyr, pyr <3


W przerwie między jednym pisanym przeze mnie rozdziałem, a drugim grałem w stareńką Mafię – moją ulubioną grę, którą uwielbiam do dzisiaj za klimat i fabułę. Mimo upływu czasu wciąż wracam do niej średnio raz w roku, bo mogę;) A jak nie grałem, to słuchałem Nocnego Kochanka. Ich utwory pozwoliły mi rozprostować zwoje mózgowe, kiedy te były już za bardzo skręcone ;p

Koniec końców zajmowałem się papierologią stosowaną w dziekanacie. To niesamowite, ile można wymyśleć bzdurnych procedur i dokumentów, a ile trzeba na nich podpisów zebrać! Podobno ma to mnie wprowadzić w dorosłe życie. Jakoś nie jestem przekonany, ale może mają rację.

Finalnie czekam na obronę. Termin wyznaczony, więc przynajmniej wiem, na czym stoję. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać i korzystać z tego, że już nie jestem tak obłożony czasowo, jak do tej pory :)

Narób tych notatek ile wlezie

Narób tych notatek ile wlezie

Każdy, kto mnie zna wie, że o ile obracam się w świecie informatyki, to pewne nowinki czasami docierają do mnie później. Niektóre zaś wcale. Inne uważam za cud techniki... po dwóch latach od ich powstania.



Pamiętaj, pamiętaj, pamiętaj!


Zawsze milion rzeczy na głowie i weź jeszcze o żadnej nie zapomnij! No cóż, na ogół pamięć mnie nie zawodzi, ale upychanie różnych rzeczy do głowy jest zwyczajnie męczące. Ktoś powie: „ale w ten sposób ćwiczysz pamięć”. Nooo… nie do końca.
Nie do końca, bo ćwiczenie pamięci powinno odbywać się w spokoju. Będąc w ciągu dnia cały czas zabieganym, ciężej jest ułożyć niezbędne później informacje w głowie w logiczną całość tak, aby to wszystko się nie rozsypało powodując, że o połowie rzeczy zapomnę. Najczęściej o wszystkim pamiętam, jednak zawsze z tyłu głowy pojawia się to magiczne pytanie: „czy aby o niczym nie zapomniałem?”.


Żółte karteczki


Działają, fakt potwierdzony. Tyle tylko, że żeby wszystko spamiętać musiałbym sobie nimi obkleić czoło i dłonie. Raczej nie byłoby to wygodne, nie wspominając o funkcjonalności. Samoprzylepne powiadomienia są dobre, ale nie w jakiejś przytłaczającej ilości.


Aplikacja na telefonie


Po tylu latach wpadłem na pomysł, czemu nie skorzystać z cudu techniki, który został udostępniony ludziom prawdopodobnie jeszcze w ubiegłej dekadzie. O ile czasami staram się trochę odcinać od elektroniki, bo w sumie nie po to żyje człowiek, aby całe swoje życie przesiedzieć przed komputerem albo z telefonem w dłoni, to takie rozwiązanie jest dla mnie idealne. No i jeszcze te przypomnienia, no po prostu genialna sprawa.

Choć zwykle zapamiętuję większość spraw, o których winienem pamiętać, to korzystam z tych notatek. Ktoś spyta: „ale po co, skoro i tak pamiętasz?”. Głównie dlatego, że daje mi to komfort psychiczny. Nawet jeśli o czyś zapomnę, to dostanę powiadomienie. Szybka rewizja: „no tak, to i to już zrobiłem, o tym byłbym zapomniał”, a świat kręci się dalej, podczas gdy żadne ważne rzeczy nie umkną mojej uwadze :)
Stereotypy! Stereotypy!

Stereotypy! Stereotypy!

Stereotypy rządzą tym światem. Nie od dziś się słyszy, że kobieta jest rozrzutna, facet myśli tylko o jednym, a dzieci są listonosza. No i facetowi jak się powiedziało coś raz i on powiedział, że to zrobi, to zrobi i nie trzeba mu co pół roku przypominać. Kobieta zaś, czego nie weźmie do rąk to spie… popsuje. No ale to są stereotypy, więc nie przywiązujmy do nich zbyt znaczącej wagi. Hmm… ale na pewno? Czy w tym wszystkim nie ma ziarnka prawdy?


Pewnego roboczego dnia tygodnia wykonując swoje obowiązki zasłyszałem, jakoby to pewna dziewoja lamentowała, że swój nowy telefon potłukła i ze smartfona zrobiła Upoda. Ostatnio słyszałem też wersję ze Spadem, ale Upod jakoś bardziej przypadł mi do gustu. Wracając do tematu, psuja płci żeńskiej żaliła się swojemu koledze, a ten jej na to, że jemu nigdy nic podobnego się nie zdarzyło.

Szybko przypomniał mi się mój pierwszy smartfon. Przesiadka z cegłofonu była przeżyciem niesamowitym. Jeszcze bardziej niesamowite było to, że po pięciu minutach obcowania z nowym nabytkiem poczułem się jak buszmen, który dopiero zszedł z drzewa w samym sercu dżungli i wyszedł zwiedzać cywilizację. Mniejsza o to. Pierwszą rzeczą, jaką zamierzałem kupić po otrzymaniu tegoż cuda techniki był pokrowiec. Póki go nie kupiłem, telefon trzymałem w folijce, w którą był fabrycznie zapakowany.

Tak to z telefonem, o którego dbałem przeżyłem 3 lata, póki nie zestarzał się i nie postanowiłem kupić nowszego. W momencie, kiedy odkładałem go do szuflady wyglądał, jakby fabryczne opakowanie opuścił jakiś miesiąc temu. Potem używałem go jedynie okazjonalnie, jako nawigacja, czy telefon zapasowy na wszelki wypadek.

Pewnego dnia zdarzyło się tak, że pewna osobniczka płci tej piękniejszej poprosiła mnie, abym jej jakiś telefon pożyczył. Nic nie stało na przeszkodzie, aby nieużywany telefon złożyć w jej ręce na czas bliżej nieokreślony z obietnicą oddania gdyż już potrzebny nie będzie. Nie upłynęło wiele wody w naszej polskiej Wiśle, a dowiedziałem się, że pokrowiec od telefonu został nieumyślnie zgubiony. No cóż. Lepiej że sam pokrowiec niż z zawartością. „Odkupujesz mała. Telefon nie może być bez pokrowca.”

Nadszedł dzień oddania pożyczonego sprzętu. Hmm… Nooo… widać, że użytkowany przez kobietę. Rys i otarć przybyło tyle, że nie sposób ich zliczyć. Wiek telefonu zacząłem szacować na jakieś 6 lat mimo tego, że faktycznie miał chyba jakieś cztery. Wszystko zaś po użytkowaniu telefonu przez jedną kobietę w okresie… chyba nie więcej niż trzech miesięcy.

Telefonu w sumie żal mi jakoś mocno nie było, bo i tak nie był potrzebny, a jak bym chciał go sprzedać, to otrzymałbym marne grosze. Fakt jednak faktem, że do dzisiaj każdy telefon, w którym siedzi karta sim z moim prywatnym numerem telefonu jest w futerale. Fakt też inny, że ja przynajmniej częściej słyszałem o uszkodzeniu/popsuciu czegoś przez kobietę niż przez mężczyznę.


Także nie bez powodu mówi się, że kobiety psują, a mężczyźni raczej nie. Zaś ogólnie rzecz biorąc, to Polacy narzekają. W każdym stereotypie jest ziarenko prawdy ;)
(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień II

(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień II

Nie będę ukrywał, że drugi i ostatni dzień naszego spontanicznego Wrocławia upłynął nam pod znakiem zwiedzania tutejszego zoo, oglądania zwierząt wszelakich, czytania tabliczek z informacjami jak się te zwierzaki nazywają i chodzenia pośród tłumów turystów.


Zacznijmy jednak od początku, a na początku stwierdziliśmy, że to właśnie w środę pójdziemy do tegoż to miejsca, które według swojej oficjalnej strony ma powierzchnię 33 hektarów. Dla porównania dodam, że łódzkie zoo ma podobno hektarów niecałe 17, co czyni je blisko dwukrotnie mniejszym od tego, które mieliśmy przyjemność zwiedzać. Zwiedzać, a nie zwiedzić, o czym będzie później.


Jednak aby być w zoo, czy też jakimkolwiek innym obiekcie, najpierw należy się do takowegoż obiektu dostać. Aby to uczynić musieliśmy przejść przez dwa wrocławskie mosty. Pierwszym z nich jest Most Grunwaldzki, który robi wrażenie całkiem solidnej konstrukcji. Przy okazji przypomniały mi się czasy, kiedy nie było jeszcze wrocławskiej obwodnicy i trzeba było przedzierać się około godziny przez zakorkowane i zwykle remontowane miasto, a wyżej wspomniany most był jedynym miejscem, przez które przejeżdżało się zawsze, zaś wcześniejsza i dalsza droga była krętaniną pomiędzy odnawianymi nawierzchniami. Może dzięki temu podczas tegorocznego pobytu w tym mieście nie widzieliśmy żadnych robót drogowych :p


Kolejnym obiektem na naszej trasie wartym wzmianki jest Most Zwierzyniecki. Całkiem ładna konstrukcja w okolicy ogrodu zoologicznego, która cieszy oko turystów. Wygląda na starszą od Grunwaldzkiego i rzeczywiście taka jest i choć obie są ładne, to każda na swój sposób i nie da się ich ze sobą porównać.


Doszliśmy do celu naszej dzisiejszej podróży i… cholera nie wiem co napisać… Setki zdjęć, tysiące zwierząt i dziesiątki tysięcy kroków, aby je podziwiać. Tak w skrócie można ten dzień opisać. Generalnie przed przyjściem do ogrodu zajrzeliśmy na stronkę zoo i dowiedzieliśmy się z niej, że możemy na telefonik pobrać aplikację, a aplikacja ta okazała się całkiem pomocna, bo mieliśmy dzięki niej mapkę ze zwierzaczkami wraz z naszą lokalizacją oraz powiadomienia, o jakiej godzinie będzie karmienie poszczególnych gatunków zwierząt. Obejrzeliśmy sobie karmienie kotików (gatunek fok, a właściwie uchatkowatych), pingwinów i jeszcze kilku innych stworzeń. Te pierwsze oglądaliśmy dwa razy, bo był to prawdziwy pokaz. Kotiki skakały w wodzie, kręciły się wokoło, skakały przez obręcz, a nawet całowały opiekunkę. Robiły wszystko na jej znak, a każda sztuczka była oczywiście nagradzana smakowitą rybką ;)


Tuż przed wyjściem zaatakowało nas gęsiopodobne stworzenie w celu napełnienia swojego pustego żołądka. Niestety chusteczki wystające z postawionego na chwilę na ziemi plecaka nie były zbyt pożywne, nie mówiąc już o tym, że szybko zostały zabrane przez zabornych i złych ludzi, którzy nie chcieli dać jeść. Dziobanie w plecak też nie przyniosło oczekiwanych skutków. Nie ma takiego dziobania :D


Spędziliśmy w zoo prawie 10 godzin, a jeszcze nie udało nam się zwiedzić go całego. Nogi właziły nam już w tyłki, jednak to nie był koniec atrakcji na dzisiaj. Musieliśmy jeszcze znaleźć się w jednym miejscu oddalonym o 2 kilometry. Podjęliśmy świetną decyzje o przejściu tego dystansu pieszo pomimo zmęczenia :p


A oto ostatnie, co mieliśmy tego dnia odwiedzić. Punkt widokowy o wysokości 212 metrów czekał jedynie na odpowiednia godzinę, aby nas wpuścić. Sky Tower, bo o nim mowa tym razem wpuścił nas w swoje progi. Mieliśmy zarezerwowany ostatni wjazd tego dnia, jaki został dla turystów przewidziany. Jeśli chcecie tam być, to polecam w sierpniu właśnie ostatni wjazd, gdyż jesteście na górze, kiedy jeszcze jest jasno i zjeżdżacie zaraz po tym, jak już zrobi się ciemno, więc można porobić kilka różnorodnych fotek. Nie wiem jak w inne miesiące, więc w razie kupowania biletów sprawdźcie, o której będzie zachód słońca. Co do tej atrakcji mam mieszane uczucia. Niby wszystko fajnie i widoczki ładne, ale jakoś tak myślałem, że będzie fajniej. Większa frajdę miałem gdy wchodziłem samemu na wieżę w centrum Wrocławia, albo na Oko Moskwy :p Wjeżdżanie windą jest dla słabych :D


Na koniec poszukaliśmy już tylko czegoś do jedzenia i skierowaliśmy swoje kroki na dworzec. Drzemka w nie do końca  wygodnej pozycji w autokarze, następnie podróż autobusem miejskim z mocnym postanowieniem, aby nie zasnąć po drodze i finalnie legnięcie w łóżku. To był ciężki i długi dzień, ale było warto :)

Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger