Taxi czy Uber? Oto jest pytanie!

Taxi czy Uber? Oto jest pytanie!

Ostatnio wiele się działo w temacie przewozu osób w naszym kraju. Kogo wybrać? Jak podjąć decyzję? Co jest lepsze?


Kiedyś nie było problemu. Poza taksówkami jedyne, co było do wyboru, to publiczny transport zbiorowy i rower, ewentualnie dobra wola sąsiada, który jako jedyny w bloku miał auto. Taksówkarze przebierali w klientach, a nie klienci w taksówkarzach, którzy swoją drogą zarabiali całkiem nieźle. Czasy się zmieniły i praktycznie rzecz biorąc w prawie każdej rodzinie jest teraz przynajmniej jeden samochód, co spowodowało spadek popytu na zawód taksówkarza.

Jakiś czas temu powstał Uber. O ile na początku ludzie raczej się go obawiali i traktowali jako kolejną nowinkę, która prędzej czy później zniknie z naszego państwa, tak teraz sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Uber jest dzisiaj realną konkurencją dla taksówkarzy. Niestety niektórzy z nich uciekają się do pomysłów, które z założenia miały przyczynić się do polepszenia swojej sytuacji, lecz skutek jest zgoła odmienny. Protesty, szkalowanie konkurencji, a nawet nieliczne pogróżki, wraz z uliczną gonitwą za konkurencją psują jedynie reputację taksówkarzy, a przecież nie wszyscy z nich są drogowymi piratami wyprzedzającymi na zakrętach.

Co wybrać? Cóż, najlepiej porównać zalety i wady dostępnych wyborów. Według mnie wybranie taksówki daje nam tę korzyść, że może się ona poruszać po naszych cudownych bus pasach, a jej zamówienie nie wymaga żadnej dodatkowej aplikacji. Uber prawdopodobnie będzie tańszy, co dla wielu osób jest bardzo ważne, choć idąc dalej, jeszcze tańsze jest wybranie publicznego transportu zbiorowego lub roweru. Koniec końców i tak wielu wybierze własne auto, bardziej ceniąc komfort podróży.

Taksówkarze powinni wreszcie dostrzec, że nie mają monopolu na przewożenie ludzi. Lepiej od protestów podziałałoby obniżenie cen i/lub podwyższenie jakości świadczonych usług, gdyż każdy człowiek ma wolną wolę i może porównać za i przeciw przed wyborem sposobu podróży.

Ograniczyłem youtube’a

Ograniczyłem youtube’a

Czerwiec już, w pracy magisterskiej postępy marne, coś by tu trzeba ograniczyć, żeby zamiast tego pracę pisać. Myślę, myślę, wybór był prosty.


W sumie już podjąłem decyzję o tym, że będę się bronił we wrześniu, bo nawet jakbym chciał to robić przed wakacjami, to już z formalnościami nie zdążę nie mówiąc o tym, że trzeba mieć najpierw kompletną pracę zaakceptowaną przez promotora. Jednakże bywały dni, że nie tknąłem nawet kijem od szczotki magicznego pliku praca_magisterska.docx. No dobra, plik nazywa się inaczej, bo zawiera tytuł mojej pracy ;p

W każdym razie przydałoby się z czegoś zrezygnować, aby mieć czas na pracę, z którą nie chciałbym się bujać przez kolejny semestr, a obronić ją przed październikiem. Padło na youtube’a. Większość z nas wchodzi tam, aby zwyczajnie zabijać czas, albo dlatego, że subskrybujecie jakiś kanał. Tak samo było w moim przypadku. Tu jakiś kanał rozrywkowy, tam o podróżach, kolejne dwa językowe, informacyjny, jeszcze jeden rozrywkowy, motoryzacyjny i trzynaście innych, a czas ucieka.

Postanowiłem ograniczyć się do oglądania tylko i wyłącznie jednego kanału, a że gość robi zwykle nie więcej niż jeden kilkunastominutowy odcinek dziennie, to kilkanaście minut jest krótsze niż kilkadziesiąt, czy nawet godzina, którą czasami potrafiłem spędzić na oglądaniu mniej lub bardziej pożytecznych materiałów.

Myślałem, że będzie ciężko i faktycznie, przez pierwsze trzy dni było. Później przeszedłem nad tym do porządku dziennego i o ile na początku myślałem, żeby to ograniczenie wprowadzić jedynie do czasu obrony, to teraz się zastanawiam, czy nie wprowadzić go na dłuższy czas. Tym bardziej, że po dwóch – czterech tygodniach większość czynności, które robimy regularnie wchodzą nam w nawyk.

Słowem podsumowania, jeśli potrzebujecie więcej czasu, a spędzacie go dużo na jakiejś aktywności, to zastanówcie się, czy jest Wam ona niezbędna w życiu, czy też codziennych obowiązkach ;)

Zawsze może być gorzej…

Zawsze może być gorzej…

Wczoraj miałem jeden z gorszych dni w porównaniu z innymi, które ostatnio spędziłem, ale gdy wracałem do domu to stwierdziłem, że przecież mogło być gorzej…



Normalny dzień w pracy, normalnie masa roboty. Dzień, jak co dzień. Jednakże seria pewnych zdarzeń tego dnia już mi mówiła, jak to wszystko się skończy. Nie pomyliłem się ani trochę. Zwyczajnie ktoś podjął pewną decyzję za późno. Gdyby powiedział o tym, jak widzi całą sytuację godzinę lub dwie wcześniej, to wszystko byłoby dobrze. Tymczasem zostały nas w dziale dwie osoby i całe szczęście, bo samemu bym się z robotą bujał chyba do północy. Wyszedłem z pracy po dwudziestej i już dawno nie byłem tak zmęczony.

Jadę sobie nieśpiesznie do domu, bo w sumie i tak już wszystko mam gdzieś. Chcę tylko coś zjeść, bo głodny jestem niesamowicie, walnąć się na fotelu, posiedzieć trochę przed komputerem i iść spać. Jadę ulicą Czerwoną. To jedna z tych łódzkich ulic, gdzie dziura na dziurze dziurą pogania. Prędkość jest ograniczona nie znakami, a stanem nawierzchni i każdy, kto nie jeździ niezniszczalnym samochodem marki „służbowy” jej nie przekracza. Z naprzeciwka na pasie do jazdy w drugą stronę dostrzegłem samochód na światłach awaryjnych. Gdy podjechałem bliżej już znałem przyczynę awarii pojazdu – wyłamane przednie lewe koło… I w tym momencie z dwojga złego wolałem być zmęczony, głodny i trochę zły, niż bardzo zły, prawdopodobnie spóźniony i ze zniszczonym autem.

I takie myślenie jest dobre, ale tylko do pewnego momentu. Pozwala nam się pocieszyć, trochę podnieść na duchu i ewentualnie poprawić humor. Jednak z drugiej strony zawsze mogło być lepiej. Mogłem wyjść z pracy o normalnej godzinie i o wiele mniej zmęczony i dodatkowo nie tak głodny jak wczoraj. Rozumiecie, dobrze jest czasem wymagać od życia troszeczkę więcej. Oczywiście nie od razu niewiadomo ile, nie bądźmy chciwi, ale po prostu czasem lepiej powalczyć o trochę więcej, niż zwyczajnie przyjąć tyle ile się od życia dostanie, bo w sumie więcej zdobędziemy, gdy będziemy wiedzieli gdzie zainwestować nasz wysiłek, aby się to opłacało, niż tylko czekać, aż coś nam spadnie z nieba.

Za moich czasów…

Za moich czasów…

Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że używam zwrotu „za moich czasów”. Może rzeczywiście za moich czasów było lepiej?


Za moich czasów było bezpieczniej, ludzie wynosili kulturę z domu, a nie jedynie słomę w butach, byli lepiej wychowani, a właściwie wystarczy powiedzieć tylko, że byli wychowani, bo to i tak wciąż lepiej niż wychowania brak. Ludzie byli mądrzejsi, potrafili sobie czas zorganizować, byli bardziej zaradni i wiedzieli, co dla nich dobre, nie wspominając już o tym, że zwyczajnie sobie pomagali. Budynki były ładniejsze, nie składały się z prostych figur niczym klocki, tylko przedstawiały miłe dla oka kształty, a nawet jak były zaniedbane, to wciąż były ładniejsze od nowych. Samochody miały duszę i dało się je naprawić za pomocą klucza, młotka i rajstopy, a elektronika w nich kończyła się na światłach i w co droższych egzemplarzach na radiu. Co więcej było ich na tyle mało, że z daleka można było rozpoznać model każdego pojazdu, a teraz prawie wszystkie wyglądają tak samo. Produkty były tańsze, a chleb, po który chodziłem do sklepu kosztował 1,20zł. Zabawkę można było sobie zrobić na szybko z patyków, nie trzeba było wydawać niewiadomo ile pieniędzy na coś,  czym dziecko będzie się bawiło przez pół godziny i rzuci w kąt, gdyż najlepszą zabawą było używanie wyobraźni.

Może po prostu wyolbrzymiam, może ubarwiam wspomnienia, a może po prostu kiedyś było lepiej? A może po prostu świat zbyt szybko idzie do przodu, na co wielu z nas nie jest gotowych? Przecież lepsze jest wrogiem dobrego, więc po co zmieniać coś, co działa dobrze? A może zwyczajnie ja się starzeję? ;)

Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger