Wyjazd do Czarnobyla 1-8.08 – Podróż do miejsca docelowego

Czarnobyl – miasto nie tylko z przeszłością, ale także po przejściach. Miasto, które jest znane na całym świecie. Miasto, które jest wymarłe. Kiedy pierwszy raz przeczytałem o nim coś więcej, niż tylko dwa zdania traktujące o katastrofie, stwierdziłem, że kiedyś tam pojadę. Od przeczytania artykułu i obejrzeniu zdjęć miejsca, w którym roślinność walczy z działalnością człowieka minęło około dziesięciu lat. Marzenie zostało wrzucone do wielkiego kufra z napisem „do zrobienia, ale nie wiem kiedy”. Tak w nim leżało czasami nieśmiało wyglądając na światło dzienne i pytając, „kiedy w końcu się za to zabierzesz?” Odpowiedź zwykle była taka sama: „kiedyś”.


Pod koniec ubiegłego roku, w grudniu stwierdziłem, że nie ma sensu dłużej czekać. Trzeba spełniać marzenia, póki jeszcze nie mam żadnych zobowiązań. Tym bardziej, że po nasunięciu Sarkofagu nie będzie już można zobaczyć na własne oczy czwartego bloku reaktora. Decyzja została podjęta. Jadę!

Dzień pierwszy


Stare glany są, kamerka jest, czołówka spakowana – mogę jechać. A, jeszcze paszport! Organizator wyprawy zastrzegł, że bez niego możemy sobie co najwyżej zawrócić spod granicy. Na własny koszt oczywiście.
Z torbą, plecakiem i bagażem podekscytowania zjawiłem się pod dworcem Łódź – Kaliska. Stąd już tylko podróż do Warszawy, metro do centrum, jakiś posiłek i czekanie na autokar.


Miejsce zbiórki – Muzeum Techniki. Co widzę? Setki ludzi wgapionych w telefony. Jak widać Pokemon Go ma się dobrze w stolicy :) Podjechał nasz środek transportu. Tego, co przeżyłem w kolejnych dniach nie spodziewałem się w najśmielszych snach. Powoli zaczynało się coś, co szczerze mogę nazwać wyprawą życia.

Dzień drugi


Byliśmy w podróży już kilka godzin. Odprawa paszportowa na granicy odbyła się całkiem sprawnie. Znalazłem się gdzieś, gdzie moja stopa jeszcze nie stanęła – na Ukrainie. Różnicę było widać niemal od razu. Drogi bardziej dziurawe, a na nich stare, a zarazem piękne Łady powoli budowały klimat tego kraju. Państwo określiłem mianem paradoksu. Czemu? Jeśli na danej ulicy masz budynek, który swoim wyglądem przypomina blok z czasów polskiego PRL-u, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby stał on obok nowoczesnego wieżowca. W Polsce czasami ten widok też jest znajomy, ale nie na taką skalę.


Podjechaliśmy pod Muzeum Korupcji – dawną posiadłość Janukowycza. Trzeba przyznać, że teren całego kompleksu jest ogromny. Słusznej wielkości domek, pole golfowe, lasek ze ścieżkami z kostki brukowej i nieprzeciętnej powierzchni jezioro – to wszystko zrobiło na nas wrażenie.


Czas naglił, aby wyruszyć w dalszą drogę – do Sławutycza. Dojechaliśmy i… zobaczyliśmy miasto, w którym czas zatrzymał się dawno temu. Jeśli lubicie miejsca, które wyglądają jak polskie miasta sprzed trzydziestu lat, to w Sławutyczu poczujecie się jak w domu.

Na Ukrainie czas płynie inaczej. Przekonaliśmy się o tym, gdy na posiłek w restauracji czekaliśmy około godziny. Gdybym był w Polsce, to chyba bym zrezygnował i sobie poszedł, ale tutaj? Jestem na urlopie i dzisiejszego dnia już mi się nigdzie nie śpieszy, a to był dopiero początek poznawania tego, co na Ukrainie jest inne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger