593. urodziny Łodzi

593. urodziny Łodzi

Z okazji 593. rocznicy powstania mojego rodzinnego miasta wrzucam dla Was króciutki wpis z tego wydarzenia. Zorganizowanych atrakcji jest ogrom i by każdą zobaczyć na własne oczy jednego dnia raczej nie starczy :)
Zacząłem od przejażdżki na gokartach. Dla tych, którzy robili to pierwszy raz musiało być to nie lada frajdą. Dla tych, dla których nie było to nowością tor nie był wymagający, ale jak za imprezę, na której można za darmo dosiąść dziewięciokonnej maszynki było całkiem nieźle.
Następnie wyruszyłem na Piotrkowską. Najpierw chwilę pobawiłem się w malowanie papierowego muralu, ale moje zdolności artystyczne pozwoliły jedynie, na namalowanie ludzika z kresek i odrysowanie chmurki z szablonu.

Następnie znalazłem się tam, gdzie według mnie miała miejsce największa atrakcja w mieście – wystawa klasycznych samochodów! Na widok tych cudeniek zapierało dech z wrażenia! Porobiłem parę zdjęć, które możecie zobaczyć na mojej stronie na FB.
Na oglądaniu klasyków spędziłem całkiem sporo czasu, więc następnie, aby odpocząć skierowałem swe kroki do Muzeum Kinematografii, aby posmyrać za uszkiem Bonifacego i zrobić sobie zdjęcie z Misiem Uszatkiem :)
Później chwila relaksu w palmiarni. Nic tak nie odpręża jak obserwowanie wylegujących się przy fontannie żółwi :) Na zakończenie krótki spacerek po Księżym Młynie i do domu.
O wszystkich atrakcjach możecie przeczytać na stronie Urzędu Miasta Łodzi. Ja ze swojej strony zapraszam Was na jutrzejszy, ostatni dzień łódzkich atrakcji z okazji 593. rocznicy powstania naszego miasta.

Polski szkodnik

Polski szkodnik

- Po co pani to karmi? Załatwia się to wszędzie gdzie popadnie. Jak ma pani za dużo jedzenia, to niech pani da biednym.
- Nie tylko ja karmię!

Tak. Tym razem mowa o gołębiach. O szkodniku, którego odchody nie tylko niszczą samochody, parapety czy zabytki, ale też przenoszą groźne choroby. Zacznijmy jednak od początku, czyli od tego, jak wpadł mi do głowy pomysł, aby napisać na ten temat.



Szedłem sobie do sklepu przez park. Drzewka, rzeczka, śpiew ptaków – Idylla. Do momentu, gdy zobaczyłem to! Starszą kobietę karmiącą gołębie. Nie pomogły żadne argumentacje, że to, co robi jest ze szkodą dla społeczeństwa. Cokolwiek bym nie powiedział, to zawsze w takiej sytuacji otrzymuję jakąś głupkowatą odpowiedź, będącą bardzo marnym tłumaczeniem się z przewinienia. Mam wrażenie, że gdyby odchody gołębia spadły na głowę takiego człowieka, to dalej niczego by się nie nauczył.



Tak właściwie, to czemu to jest szkodliwe?
Dlatego, że niezmywany, zaschnięty gołębi kał ciężko usunąć z jakiejkolwiek powierzchni, a jak już się to udaje, to nierzadko zrywając/zdrapując wierzchnią warstwę uszkodzonej w ten sposób powierzchni. W przypadku samochodów jest to uszkodzenie lakieru, w przypadku parapetu wielkiej szkody nie ma, dopóki taki parapet od szkodliwego zanieczyszczenia nie zacznie rdzewieć, w przypadku zabytków... nie dość, że wyglądają z czymś takim paskudnie, to jeszcze wierzchnia warstwa także zostaje uszkodzona. Kto potem opłaci renowację? Państwo z podatków obywateli. Kto powinien ponieść taką opłatę? Wszyscy, którzy dokarmiają rzeczone szkodniki.



Ponadto nie tylko odchody gołębi, jak i one same przenoszą wirusy, pasożyty i grzyby, które mogą zagrozić nie tylko naszemu zdrowiu, ale też życiu. Jednakże "dokarmiacze" gołębi albo nie mają takiej wiedzy, albo nic sobie z niej nie robią.
Żeby nie było, nie mam nic przeciwko dokarmianiu zwierząt, pod warunkiem, że nie są to szkodniki. Jeśli mamy taką możliwość, to dokarmiajmy zwierzynę leśną w zimę, wspomóżmy schronisko workiem karmy – takie działanie rzeczywiście będzie pomocne. Jednakże gdy kiedyś widziałem, jak staruszka w mięsnym kupowała wątróbkę dla osiedlowego kotka, to mnie wręcz krew zalewała. Fakt, to jej pieniądze, może z nimi robić co jej się żywnie podoba, ale niech przy ich wydawaniu użyje rozumu. Osiedlowy kotek, to bardzo dobre zwierzę, pod warunkiem, że nie podtyka mu się żarcia pod nos, tylko poluje na wspomniane już gołębie czy też szczury.



Nie dajmy się zwariować. Użytkowanie mózgu w życiu codziennym jest wskazane. Zanim coś zrobimy, pomyślmy dwa razy, czy nasze działanie nie będzie komuś szkodzić. Chyba, że chcemy komuś zrobić na złość :p



PS. Niedługo znowu opuszczam rodzinne miasto. Tym razem na tydzień. Jeśli chcecie wiedzieć co robię (a będę robił rzeczy niecodzienne :)), to bacznie obserwujcie moją stronę na FB. Tam regularnie będę wrzucać zdjęcia z wyjazdu, a być może nawet zmontuję jakiś filmik :)
Wracamy do formy!

Wracamy do formy!


Dzisiejszy wpis będzie traktował o trochę podobnej tematyce, jak poprzedni. O ile tydzień temu skłoniły mnie do tego wydarzenia obserwowane zza szyby auta, to tym razem było jednak trochę inaczej. Mianowicie postanowiłem po długiej, trzyletniej przerwie, spowodowanej problemami zdrowotnymi wrócić na rower! Na początek krótkie trasy, czyli z domu do pracy i z powrotem.
Kupiłem sobie nowe przednie koło, gdyż stare już za bardzo sie do jazdy nie nadawało. Nie pozostało mi nic innego, jak zabrać się za wymianę i sprawdzić, jak całość się sprawuje. Po całej operacji przejechałem kilka metrów koło domu, a rower jeździł jak złoto.



Kiedyś potrafiłem spędzić na rowerze cały dzień, albo wybrać się do Kapliczek w Łagiewnikach i oddać się lekturze jakiejś książki, by wieczorem wrócić do domu. Jak będzie teraz? Muszę przyznać, że pierwsza wycieczka do pracy trochę mnie zmęczyła, a wchodzenie po schodach przypominało mięśniom, co niedawno robiły. Dodatkowo znużenie potęgowało to, że pechowo łańcuch spadł, ale szybko go umieściłem z powrotem na swoim miejscu. Kolejne przejażdżki już były dla mnie mniej męczące, więc wydawało się, że wszystko wraca do formy.



I wracało. Do momentu, gdy jadąc sobie drogą (ścieżki rowerowej w tym miejscu nie było) wątpliwej inteligencji kierowca ciężarówki wyprzedził mnie, zasygnalizował chęć skręcenia w prawo i natychmiast to zrobił. Zacząłem hamować, jednakże odległość była na tyle krótka, że nie pozostało mi nic innego jak wybrać jedna z dwóch opcji, która przyszła mi do głowy.
A ty, drogi czytelniku, co wybierzesz?
bramkę nr 1 - wjechanie w ciężarówkę?
czy też bramkę nr 2 - wywalenie się na bok przed ciężarówką?
Ja wybrałem drugą opcję. Poszła dętka, linka od przedniego hamulca i łokieć. I kierowca też sobie poszedł, a raczej pojechał, bo przecież jemu się nic nie stało. Cóż, byłem przekonany, że kierujący ciężarówką miał lusterka i rzeczywiście miał, ale w głębokim poważaniu. Według mnie, jeśli nie używasz lusterek, to je zwyczajnie urwij, skoro są ci niepotrzebne. Będzie z tego dodatkowy pożytek, bo inni będą wiedzieli, że umiesz jeździć, ale tylko na wprost.
To jak już jesteśmy przy tym, co mnie irytuje gdy poruszam się jednośladem, to nie znoszę, gdy piesi chodzą po ścieżce rowerowej. Jak sama nazwa wskazuje ścieżka rowerowa jest dla rowerów, są nawet na niej wymalowane rowery. Choć patrząc na niektórych pieszych, to jedno z ich największych zainteresowań, to wpadanie po koło rowerzysty.
Koniec końców czeka mnie wymiana dętki i linki hamulcowej. Czy wrócę na rower? Z pewnością tak, bo w sumie ja nie ucierpiałem tak bardzo, jak mój środek transportu. Czy będę jechał tą samą drogą? Raczej tak, bo nie lubię jeździć na około.



Kończąc już tylko wspomnę, że, mimo iż mój rower nie jest pierwszej świeżości, gdyż ma już dobrych kilka lat na karku (na ramie?), to nie zamienię go na inny, niż na kolejną kolarkę (chyba, że będę chciał zjechać na jakieś wertepy, wtedy kolarka słabo się sprawdza, jednakże zwykle jeżdżę po drogach lub ścieżkach rowerowych, gdy takowe są). Zwyczajnie przyzwyczaiłem się do jeżdżenia na rowerze z wąską oponą :)
Szanujmy się!

Szanujmy się!


Dzisiaj będzie o nienawiści, zdradach i podziałach międzyludzkich. No dobrze, o zdradach nie będzie, więc seriale brazylijskie też odpadają. Jaki więc temat dziś poruszę?



Ludzi pod różnymi względami można podzielić na wiele grup, podgrup czy zgromadzeń. Ja jednak dziś poruszę podział pod względem... sposobu poruszania się po drodze. Wątek być może błahy, ale według mnie warty omówienia. Otóż uogólniając mamy na drodze pieszych, kierowców jednośladów i kierowców wielośladów. Wszystkich z kolei można podzielić na rowerzystów, motocyklistów, kierowców samochodów osobowych, ciężarowych i tak dalej. Tylko po co ja o tym piszę? Ponieważ gdy jeżdżę po mieście, a spędzam w aucie trochę czasu, to mam wrażenie, że poszczególni członkowie ruchu drogowego albo się nienawidzą i na siłę próbują pokazać, kto jest lepszy, albo nie rozumieją siebie nawzajem.



Weźmy na pierwszy ogień pieszych. Niektórzy z nich są chyba nieśmiertelni i jedyne, czego się obawiają, to kryptonit, gdyż włażą na ulicę kilka metrów przed autem.
"No przecież ja wszedłem na pasy! Więc kierowca powinien samochód w miejscu zatrzymać!"
W tym miejscu chciałoby się zacytować słynne już na pół internetu "otóż nie". Widać, że taka święta krowa nigdy nie słyszała o takich pojęciach jak droga hamowania czy bezpośrednio związane z nią tarcie.


Kolejną grupą w tym zestawieniu są kierowcy jednośladów. O ile do motocyklistów w zasadzie nic nie mam, gdyż zwykle zachowują się przyzwoicie (albo po prostu jest ich na tyle mało, że nie trafiam często na tych mniej rozgarniętych) to niektórych rowerzystów mam ochotę czasami uszkodzić. Nawet nie chodzi mi aż tak bardzo o te stroboskopy mające za zadanie oślepić każdego z naprzeciwka, które cykliści namiętnie montują sobie nad przednim kołem, zupełnie jakby nie znali normalnych latarek działających w trybie światła ciągłego. Chodzi mi o to, że niektórzy z nich też zachowują się jakby byli panami drogi za nic sobie mając, co może się z nimi stać przy potencjalnym zderzeniu z autem.


Ostatnia grupa: wieloślady. Tutaj to już można się rozpisywać do woli aż do uzyskania książki grubości dziesięciu kodeksów ruchu drogowego. Tu sobie zmienię pas bez kierunkowskazu, tam zajadę komuś drogę, tu pokażę, że moje auto jest szybsze, no bo przecież nie mogę dać się wyprzedzić, a tu zrobię komuś z bagażnika garaż, bo nie zdążę wyhamować po ściganiu się spod świateł.
No fajnie, że tak to wszystko ładnie opisałeś, ale co z tego?
Otóż to, że powinniśmy się nawzajem na drodze szanować i przewidywać zagrożenia. Drogi pieszy, co ci szkodzi poczekać 5 sekund na chodniku, skoro i tak jedzie tylko jedno auto a za nim jest pusto? Znamienity kierowco, co ci szkodzi zatrzymać się przed przejściem dla pieszych, jeśli widzisz, że przed pasami od dobrych kilku chwil stoi pieszy i czeka w nieskończoność, aż wszyscy przejadą? Tym bardziej, że za tobą sznur samochodów, przed tobą także, a daleko do przodu nie pojedziesz, bo i tak jest korek przed czerwonym światłem? Szanowny rowerzysto, co ci szkodzi rozejrzeć się przed zjechaniem ze ścieżki rowerowej na pasy czy też drogę?

A tak widzę niektórych uczestników ruchu drogowego :p
Naprawdę, jeśli wszyscy członkowie ruchu drogowego będą się wzajemnie szanować, albo przynajmniej nie przeszkadzać sobie nawzajem, to na drogach będzie bezpieczniej, a codzienne podróżowanie stanie się o wiele bardziej przyjemne :)
Zwiedzanie Wrocławia i relacja z koncertu

Zwiedzanie Wrocławia i relacja z koncertu


Przed Wami obiecany wpis, a po tytule już nawet znacie przyczynę mojego pojawienia się we wspomnianym mieście. Jednakże zacznijmy od początku, czyli od rana. Po spakowaniu się w plecak i dotarciu do dworca pozostało już jedynie czekać na busa. Liczba osób w koszulkach ze znajomym logiem zespołu zaczęła powoli wzrastać, co wzbudzało na mojej twarzy coraz większy uśmiech.



Po dotarciu do miasta docelowego trzeba było coś zjeść. Udałem się przez dworzec (swoją drogą bardzo ładny) do knajpki, która mimo lokalizacji na wąskiej, bocznej uliczce przyciągała przystępną ceną i... darmowym piwem do posiłku, co jak widać było w tym miejscu nie bez znaczenia dla przyjezdnych, studentów, a nawet całych rodzin z dziećmi.



Pokręciłem się trochę po starówce. Można było na niej zobaczyć bardzo ładne starodawne budynki, oraz takie w trakcie remontu, więc widać, że miasto dba o dziedzictwo kulturowe, co według mnie jest bardzo ważne.



Powoli zbliżała się godzina koncertu. Wbiłem się do tramwaju z lekkim trudem, gdyż cały był już zatłoczony osobami, jadącymi tak jak ja na ostatni przystanek - Wrocławski stadion. Wesoła ekipa wylała się z komunikacji miejskiej i raźnym krokiem pomaszerowała przez zatłoczony parking w kierunku miejsca imprezy. Dobrze, że przyszedłem odpowiednio wcześniej, gdyż kilka minut po godzinie 16 zamknięto pierwsze bramki i tłum ludzi musiał czekać prawie godzinę w pełnym słońcu. Ja natomiast czekałem w cieniu drzewka razem z radosną ekipą pięciorga ludzi - czterech z Chrzanowa i jednego z Łodzi (pozdrowienia chłopaki! :)).

17:00 - otworzono bramy. Szybkie sprawdzenie biletów i marsz pod scenę. Zajęcie w miarę dogodnego miejsca i oczekiwanie przy dźwiękach Black Sabbath odtwarzanych z licznych głośników. Słońce powoli zaczęło zachodzić za trybuny stadionu, więc zaczęło się robić chłodno i przyjemnie.



Po ponad godzinie czekania i w dalszym ciągu słuchania Sabbathów wielu z nas miało już trochę dosyć puszczanego podkładu muzycznego. Wreszcie o 18:40 wszedł pierwszy support. The Raven Age zagrał tak, jak pierwszy support powinien zagrać - ostro i dynamicznie. Ich lżejsze kawałki mogę porównać do Bullet for My Valentine. Zespół grał dobrze technicznie i zagrzewał publikę do ruszania się, ale czegoś mi w nim brakowało. Może ze względu na małą liczbę wyszukanych solówek. Najbardziej zauroczyła mnie gra perkusisty, który dosłownie robił z pałeczkami co chciał, jednakże nagłośnienie perkusji trochę zagłuszało resztę zespołu.



Pierwszy support grał 40 minut. Nastąpiło oczekiwanie na drugi. Ten wystąpił już po dwudziestu minutach oczekiwania. Anthrax - bo o nim mowa - wszedł na pełnej... ekhm... wszedł z dużą pewnością siebie. Grali tak, jakby to oni mieli być gwiazdą wieczoru i rzeczywiście, jakbym nie wiedział, że po nich ktoś jeszcze wystąpi, to stwierdziłbym, że to tak właściwie ich koncert. Od pierwszych minut porwali publiczność, a gdy zagrali trzeci utwór z setlisty - Caught in a Mosh (2 ich utwór pod względem liczby odtworzeń według serwsu last.fm) to na płycie stadionu zrobiło się naprawdę gorąco. Nie było osoby (no, może poza sztywniakami przy barierkach, którzy nigdy nie potrafią się bawić na koncertach i publiką na trybunach) która nie skakała i nie rozpychała się w rytm muzyki. Choć Anthrax zagrał tylko 8 kawałków, to mocno nas rozgrzał.



Nadszedł czas na gwiazdę wieczoru - Iron Maiden. To, co zrobili na scenie było prawdziwym widowiskiem. Festiwal świateł, dymu i ognia, fragmenty utworów grane na gitarze elektroakustycznej i zachwycające solówki - majstersztyk! :) Maideni zagrali wiele utworów z nowej płyty wydanej w ubiegłym roku (w tym także utwór dedykowany dla Robina Williamsa), ale także wiele starych kawałków, wśród których oczywiście nie mogło zabraknąć takich klasyków jak Fear of the Dark czy The Number of The Beast. Muzycy, mimo iż mają około sześćdziesięciu lat na karku (na koncercie fani mogli śpiewać "sto lat" dla perkusisty zespołu :p), to nadal porywają publiczność swoją grą. Do śpiewania skakania i klaskania nawoływał nie tyko wokalista, ale każdy członek grupy, co w sumie nie było potrzebne, gdyż wszyscy bez żadnego dopingu robili to z wielkim zaangażowaniem. Oprócz tego, co Ironi zwykli przygotowywać dla swoich słuchaczy ("strzelanie" do widowni przez basistę, walka Janicka i Eddiego) można było ujrzeć też takie smaczki jak wyrwanie serca Eddiego przez Bruce'a czy tez ogromna postać Bestii - wszystko to, co kochają fani Iron Maiden. Nawet gdy już nie mieliśmy siły po śpiewaniu zwrotki kolejnego utworu, to dawaliśmy wszystko ze swoich gardeł, aby wykrzyczeć refren! Aby nie psuć sobie zabawy nie szukałem wcześniej listy utworów, jakie miały być grane tego wieczora, więc po cichu liczyłem, że na koniec będzie Empire of the Clouds, jednakże pomimo braku tego utworu i tak bajecznie się bawiłem.

Po całym koncercie wyszedłem ze stadionu zmęczony, ale zadowolony. Busa powrotnego miałem dopiero o 4:00, wiec udałem się do klubu muzycznego Liverpool i muszę przyznać, że to była najlepsza decyzją jaką mogłem podjąć po koncercie! Schodząc po schodach do piwnicy budynku poczułem się trochę nieswojo, ale gdy już znalazłem się na dole, zobaczyłem zajęte miejsca przez fanów zespołu i usłyszałem odtwarzany stary koncert Ironów z 1985 roku, oraz wtórujący wokaliście śpiew ludzi, poczułem się prawie jak na koncercie! Nie pozostało mi nic innego jak dołączyć do radosnej zabawy. Niestety po godzinie 3:00 musiałem ze smutkiem opuścić lokal, gdyż kierowca mojego środka transportu raczej nie byłby skłonny na mnie zaczekać.



Czy było warto? Mimo tego, że koncert odbył się w niedziele, że spałem w niewygodnej pozycji w autokarze, że wracając do domu autobusem z dworca walczyłem zaciekle ze snem, to muszę stwierdzić: tak, było warto!

Co ja tutaj robię, co Ty tutaj robisz i co tu właściwie jest grane, a także jak to wszystko się zaczęło?


Hej, ja jestem Marcin a to jest blog Bez Nazwy. W zasadzie na tym mógłbym skończyć wstęp, ale gwoli ścisłości umieszczę taki wprowadzający wpis, aby każdy mógł się zorientować czego może ode mnie oczekiwać :)

Nazwa nie jest przypadkowa, bo blog będzie o wszystkim i o niczym. Jak to mówią jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, ale ja postaram się, abyś Ty czytając moje wpisy odniosła /odniósł zgoła odmienne wrażenie.

O czym będę pisać? To będzie zależeć od tego, jaki pomysł wpadnie mi aktualnie do głowy, jakie miejsce odwiedzę, co mi się ciekawego przypomni.
Czy będę jedynie pisać? Na początku tak, ale później zamierzam wplatać także krótkie materiały filmowe za pośrednictwem YouTube. Na chwilę obecną jeszcze nie umiem się dobrze posługiwać kamerką, ani programami do obróbki wideo, więc będziecie musieli na to chwilę poczekać, poza tym bądźmy szczerzy, łatwiej jest napisać interesujący wpis niż nagrać film i dobrze go zmontować :p
Jak często będą pojawiać się wpisy? Przynajmniej raz na tydzień. Nie chciałbym, abyście zapomnieli o tym blogu :)

Jak to wszystko się zaczęło? 




To teraz do rzeczy. Pomysł pisania bloga kiełkował w mojej głowie już od dobrych kilku tygodni, jeśli nie miesięcy, a jako że lubię pisać, przelewać swoje myśli na papier (nawet ten elektroniczny), to pomysł przerodził się w czyn. Zacząłem od... wymyślenia nazwy, która może nie jest chwytliwa, ale innej pasującej do planowanej przeze nie tematyki nie mogłem dopasować.

Następnie nadszedł czas rejestrowania adresu mailowego, witryny bloga, w tak zwanym międzyczasie okazało się, że profil na Google+ też może się przydać, a także nieznacznie ułatwić pracę (także dzięki integracji z kontem na YouTube), a na końcu założyłem fanpage na Facebooku. Jeśli sami chcecie założyć swojego bloga, to nawet nie wiecie ile trzeba się namęczyć, aby Wasza nazwa była unikalna i w miarę podobna we wszystkich wybranych przez Was mediach internetowych, a jeśliby dołączyć do tego więcej kont na innych stronach... no jest to faktycznie dużo roboty, o której nie miałem pojęcia przed rozpoczęciem pracy nad kawałkiem własnego miejsca w internecie.

Na koniec jeszcze czekałem na logo od znajomego grafika, a z tym też nie było łatwo, gdyż w gruncie rzeczy sam dobrze nie wiedziałem jak takie logo ma wyglądać. Według mnie miała tam pojawić się nazwa, która z resztą tak jak chciałem się na nim znalazła. Czy to już ostateczna wersja loga Bez Nazwy? Trudno stwierdzić, ale pewnie nie, gdyż zamierzam publikować swoją twórczość w sieci, oraz ją rozwijać, aby była coraz lepsza i trafiała do szerszego grona odbiorców.

Tymczasem, skoro skończyłem konfigurować ustawienia kont, a także kończę już pierwszy, historyczny wpis nie pozostało mi nic innego, jak zaprosić Was do zajrzenia tu już w przyszłym tygodniu, gdzie w sobotę o godzinie 20 przeczytacie, dlaczego wyjeżdżam na niecałą dobę do Wrocławia ;)

Trzymajcie się i do zobaczenia! :)
Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger