Narób tych notatek ile wlezie

Narób tych notatek ile wlezie

Każdy, kto mnie zna wie, że o ile obracam się w świecie informatyki, to pewne nowinki czasami docierają do mnie później. Niektóre zaś wcale. Inne uważam za cud techniki... po dwóch latach od ich powstania.



Pamiętaj, pamiętaj, pamiętaj!


Zawsze milion rzeczy na głowie i weź jeszcze o żadnej nie zapomnij! No cóż, na ogół pamięć mnie nie zawodzi, ale upychanie różnych rzeczy do głowy jest zwyczajnie męczące. Ktoś powie: „ale w ten sposób ćwiczysz pamięć”. Nooo… nie do końca.
Nie do końca, bo ćwiczenie pamięci powinno odbywać się w spokoju. Będąc w ciągu dnia cały czas zabieganym, ciężej jest ułożyć niezbędne później informacje w głowie w logiczną całość tak, aby to wszystko się nie rozsypało powodując, że o połowie rzeczy zapomnę. Najczęściej o wszystkim pamiętam, jednak zawsze z tyłu głowy pojawia się to magiczne pytanie: „czy aby o niczym nie zapomniałem?”.


Żółte karteczki


Działają, fakt potwierdzony. Tyle tylko, że żeby wszystko spamiętać musiałbym sobie nimi obkleić czoło i dłonie. Raczej nie byłoby to wygodne, nie wspominając o funkcjonalności. Samoprzylepne powiadomienia są dobre, ale nie w jakiejś przytłaczającej ilości.


Aplikacja na telefonie


Po tylu latach wpadłem na pomysł, czemu nie skorzystać z cudu techniki, który został udostępniony ludziom prawdopodobnie jeszcze w ubiegłej dekadzie. O ile czasami staram się trochę odcinać od elektroniki, bo w sumie nie po to żyje człowiek, aby całe swoje życie przesiedzieć przed komputerem albo z telefonem w dłoni, to takie rozwiązanie jest dla mnie idealne. No i jeszcze te przypomnienia, no po prostu genialna sprawa.

Choć zwykle zapamiętuję większość spraw, o których winienem pamiętać, to korzystam z tych notatek. Ktoś spyta: „ale po co, skoro i tak pamiętasz?”. Głównie dlatego, że daje mi to komfort psychiczny. Nawet jeśli o czyś zapomnę, to dostanę powiadomienie. Szybka rewizja: „no tak, to i to już zrobiłem, o tym byłbym zapomniał”, a świat kręci się dalej, podczas gdy żadne ważne rzeczy nie umkną mojej uwadze :)
Stereotypy! Stereotypy!

Stereotypy! Stereotypy!

Stereotypy rządzą tym światem. Nie od dziś się słyszy, że kobieta jest rozrzutna, facet myśli tylko o jednym, a dzieci są listonosza. No i facetowi jak się powiedziało coś raz i on powiedział, że to zrobi, to zrobi i nie trzeba mu co pół roku przypominać. Kobieta zaś, czego nie weźmie do rąk to spie… popsuje. No ale to są stereotypy, więc nie przywiązujmy do nich zbyt znaczącej wagi. Hmm… ale na pewno? Czy w tym wszystkim nie ma ziarnka prawdy?


Pewnego roboczego dnia tygodnia wykonując swoje obowiązki zasłyszałem, jakoby to pewna dziewoja lamentowała, że swój nowy telefon potłukła i ze smartfona zrobiła Upoda. Ostatnio słyszałem też wersję ze Spadem, ale Upod jakoś bardziej przypadł mi do gustu. Wracając do tematu, psuja płci żeńskiej żaliła się swojemu koledze, a ten jej na to, że jemu nigdy nic podobnego się nie zdarzyło.

Szybko przypomniał mi się mój pierwszy smartfon. Przesiadka z cegłofonu była przeżyciem niesamowitym. Jeszcze bardziej niesamowite było to, że po pięciu minutach obcowania z nowym nabytkiem poczułem się jak buszmen, który dopiero zszedł z drzewa w samym sercu dżungli i wyszedł zwiedzać cywilizację. Mniejsza o to. Pierwszą rzeczą, jaką zamierzałem kupić po otrzymaniu tegoż cuda techniki był pokrowiec. Póki go nie kupiłem, telefon trzymałem w folijce, w którą był fabrycznie zapakowany.

Tak to z telefonem, o którego dbałem przeżyłem 3 lata, póki nie zestarzał się i nie postanowiłem kupić nowszego. W momencie, kiedy odkładałem go do szuflady wyglądał, jakby fabryczne opakowanie opuścił jakiś miesiąc temu. Potem używałem go jedynie okazjonalnie, jako nawigacja, czy telefon zapasowy na wszelki wypadek.

Pewnego dnia zdarzyło się tak, że pewna osobniczka płci tej piękniejszej poprosiła mnie, abym jej jakiś telefon pożyczył. Nic nie stało na przeszkodzie, aby nieużywany telefon złożyć w jej ręce na czas bliżej nieokreślony z obietnicą oddania gdyż już potrzebny nie będzie. Nie upłynęło wiele wody w naszej polskiej Wiśle, a dowiedziałem się, że pokrowiec od telefonu został nieumyślnie zgubiony. No cóż. Lepiej że sam pokrowiec niż z zawartością. „Odkupujesz mała. Telefon nie może być bez pokrowca.”

Nadszedł dzień oddania pożyczonego sprzętu. Hmm… Nooo… widać, że użytkowany przez kobietę. Rys i otarć przybyło tyle, że nie sposób ich zliczyć. Wiek telefonu zacząłem szacować na jakieś 6 lat mimo tego, że faktycznie miał chyba jakieś cztery. Wszystko zaś po użytkowaniu telefonu przez jedną kobietę w okresie… chyba nie więcej niż trzech miesięcy.

Telefonu w sumie żal mi jakoś mocno nie było, bo i tak nie był potrzebny, a jak bym chciał go sprzedać, to otrzymałbym marne grosze. Fakt jednak faktem, że do dzisiaj każdy telefon, w którym siedzi karta sim z moim prywatnym numerem telefonu jest w futerale. Fakt też inny, że ja przynajmniej częściej słyszałem o uszkodzeniu/popsuciu czegoś przez kobietę niż przez mężczyznę.


Także nie bez powodu mówi się, że kobiety psują, a mężczyźni raczej nie. Zaś ogólnie rzecz biorąc, to Polacy narzekają. W każdym stereotypie jest ziarenko prawdy ;)
(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień II

(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień II

Nie będę ukrywał, że drugi i ostatni dzień naszego spontanicznego Wrocławia upłynął nam pod znakiem zwiedzania tutejszego zoo, oglądania zwierząt wszelakich, czytania tabliczek z informacjami jak się te zwierzaki nazywają i chodzenia pośród tłumów turystów.


Zacznijmy jednak od początku, a na początku stwierdziliśmy, że to właśnie w środę pójdziemy do tegoż to miejsca, które według swojej oficjalnej strony ma powierzchnię 33 hektarów. Dla porównania dodam, że łódzkie zoo ma podobno hektarów niecałe 17, co czyni je blisko dwukrotnie mniejszym od tego, które mieliśmy przyjemność zwiedzać. Zwiedzać, a nie zwiedzić, o czym będzie później.


Jednak aby być w zoo, czy też jakimkolwiek innym obiekcie, najpierw należy się do takowegoż obiektu dostać. Aby to uczynić musieliśmy przejść przez dwa wrocławskie mosty. Pierwszym z nich jest Most Grunwaldzki, który robi wrażenie całkiem solidnej konstrukcji. Przy okazji przypomniały mi się czasy, kiedy nie było jeszcze wrocławskiej obwodnicy i trzeba było przedzierać się około godziny przez zakorkowane i zwykle remontowane miasto, a wyżej wspomniany most był jedynym miejscem, przez które przejeżdżało się zawsze, zaś wcześniejsza i dalsza droga była krętaniną pomiędzy odnawianymi nawierzchniami. Może dzięki temu podczas tegorocznego pobytu w tym mieście nie widzieliśmy żadnych robót drogowych :p


Kolejnym obiektem na naszej trasie wartym wzmianki jest Most Zwierzyniecki. Całkiem ładna konstrukcja w okolicy ogrodu zoologicznego, która cieszy oko turystów. Wygląda na starszą od Grunwaldzkiego i rzeczywiście taka jest i choć obie są ładne, to każda na swój sposób i nie da się ich ze sobą porównać.


Doszliśmy do celu naszej dzisiejszej podróży i… cholera nie wiem co napisać… Setki zdjęć, tysiące zwierząt i dziesiątki tysięcy kroków, aby je podziwiać. Tak w skrócie można ten dzień opisać. Generalnie przed przyjściem do ogrodu zajrzeliśmy na stronkę zoo i dowiedzieliśmy się z niej, że możemy na telefonik pobrać aplikację, a aplikacja ta okazała się całkiem pomocna, bo mieliśmy dzięki niej mapkę ze zwierzaczkami wraz z naszą lokalizacją oraz powiadomienia, o jakiej godzinie będzie karmienie poszczególnych gatunków zwierząt. Obejrzeliśmy sobie karmienie kotików (gatunek fok, a właściwie uchatkowatych), pingwinów i jeszcze kilku innych stworzeń. Te pierwsze oglądaliśmy dwa razy, bo był to prawdziwy pokaz. Kotiki skakały w wodzie, kręciły się wokoło, skakały przez obręcz, a nawet całowały opiekunkę. Robiły wszystko na jej znak, a każda sztuczka była oczywiście nagradzana smakowitą rybką ;)


Tuż przed wyjściem zaatakowało nas gęsiopodobne stworzenie w celu napełnienia swojego pustego żołądka. Niestety chusteczki wystające z postawionego na chwilę na ziemi plecaka nie były zbyt pożywne, nie mówiąc już o tym, że szybko zostały zabrane przez zabornych i złych ludzi, którzy nie chcieli dać jeść. Dziobanie w plecak też nie przyniosło oczekiwanych skutków. Nie ma takiego dziobania :D


Spędziliśmy w zoo prawie 10 godzin, a jeszcze nie udało nam się zwiedzić go całego. Nogi właziły nam już w tyłki, jednak to nie był koniec atrakcji na dzisiaj. Musieliśmy jeszcze znaleźć się w jednym miejscu oddalonym o 2 kilometry. Podjęliśmy świetną decyzje o przejściu tego dystansu pieszo pomimo zmęczenia :p


A oto ostatnie, co mieliśmy tego dnia odwiedzić. Punkt widokowy o wysokości 212 metrów czekał jedynie na odpowiednia godzinę, aby nas wpuścić. Sky Tower, bo o nim mowa tym razem wpuścił nas w swoje progi. Mieliśmy zarezerwowany ostatni wjazd tego dnia, jaki został dla turystów przewidziany. Jeśli chcecie tam być, to polecam w sierpniu właśnie ostatni wjazd, gdyż jesteście na górze, kiedy jeszcze jest jasno i zjeżdżacie zaraz po tym, jak już zrobi się ciemno, więc można porobić kilka różnorodnych fotek. Nie wiem jak w inne miesiące, więc w razie kupowania biletów sprawdźcie, o której będzie zachód słońca. Co do tej atrakcji mam mieszane uczucia. Niby wszystko fajnie i widoczki ładne, ale jakoś tak myślałem, że będzie fajniej. Większa frajdę miałem gdy wchodziłem samemu na wieżę w centrum Wrocławia, albo na Oko Moskwy :p Wjeżdżanie windą jest dla słabych :D


Na koniec poszukaliśmy już tylko czegoś do jedzenia i skierowaliśmy swoje kroki na dworzec. Drzemka w nie do końca  wygodnej pozycji w autokarze, następnie podróż autobusem miejskim z mocnym postanowieniem, aby nie zasnąć po drodze i finalnie legnięcie w łóżku. To był ciężki i długi dzień, ale było warto :)

(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień I

(Nie do końca) spontaniczny Wrocław - dzień I

Miasto przesiadek ze starówką pełną Kościołów i... krasnali. Tak w skrócie można opisać miejsce, które postanowiliśmy znowu odwiedzić poświęcając mu tym razem więcej czasu i uwagi. Tym razem nie tylko jako miejscowość przejazdową, tym razem jako miejsce docelowe.



Poniedziałek.  Tym razem pobudka po godzinie siódmej, czyli później niż zwykle. Czuć urlop w powietrzu ;) Śniadanko, ząbki i wychodzimy. Zmierzamy tam, skąd zawsze odjeżdżały autokary w naszym mieście – dworca Łódź – Kaliska. Kij z tym, że na miejscu się okazało, że już od jakiegoś czasu miejscem postojowym dla naszego przewoźnika w Łodzi jest dworzec Fabryczny... Do odjazdu 20 minut, a my oddaleni od celu o jakieś 4 kilometry... Taksówka! Na szczęście kierowca się postarał i dotarliśmy na czas. Dzię-ku-je-my! ;)

Stres z rana jakoś mi nie służy, ale już raczej nie będziemy mieć stresujących sytuacji tego dnia. Podróż minęła nam sennie i dosyć szybko. Na miejscu odkryliśmy na nowo wrocławską architekturę. Bardzo przyjemna i miła dla oka, ale po wyjściu z centrum jakoś tak jakby już jej nie było. Dla porównania Łódź jak długa i szeroka stoi kamienicami, które można uświadczyć nie tylko przy ulicy Piotrkowskiej, ale ja po prostu jestem łodzianinem i zawsze będę szukał aspektów, w których Łódź jest według mnie lepsza ;)



Całkiem niedaleko od dworca wita nas pomnik „Przejście”. Najpierw widzisz takie niepozorne coś, a dopiero później, z bliska widać, że autor włożył sporo pracy w przygotowanie tego dzieła. Polecam, mnie się podobało ;)



Wrocławska starówka ciągle w formie, a kolejne budynki są remontowane. Wręcz biją żywymi kolorami po oczach. Kościołów tutaj co nie miara, więc musieliśmy kilka z nich odwiedzić. Na pierwszy ogień poszedł Kościół św. Elżbiety wraz z wieżą widokową. Wnętrze zabytkowego budynku jest ogromne! Aż dziw, że to wszystko zmieściło się pod jednym dachem – dachem z pięknie wykończonym sufitem. Zaś widok z wieży też zapiera dech. Można z niego rozejrzeć się po sporej części Wrocławia.



Następny przystanek – Most Pokutnic w Katedrze św. Marii Magdaleny. Widok z niego też ładny, ale tylko na dwie strony, gdyż pozostałe dwie są zasłonięte przez wieże, które to ten most łączy. Według legendy most był miejscem sprzątanym przez dusze pokutujących dziewcząt, które spędzały życie na zabawach i amorach zamiast prowadzeniu domu i wychowywaniu dzieci. Podoba mi się ta legenda :p



Przez cały czas zwiedzania centrum Wrocławia towarzyszyły nam małe krasnale. Te niewielkie rzeźby przykuwają wzrok i powodują, że na twarzy zwiedzających pojawia się uśmiech. Świetna inicjatywa ze strony miasta.



Po smacznym i tanim obiadku w znanej już naszym podniebieniom jadłodajni odwiedziliśmy wyspę Piasek. Na miejscu znależliśmy kolejny Kościół warty obejrzenia, sam już nawet nie wiem który. Z wyspy rozciągają się piękne widoki. Przechodzimy przez most Tumski znany z obwieszenia kłódkami z wyznaniami miłości.



Pora na chwilę relaksu pod Muzemu Narodowym we Wrocławiu. Co prawda nie weszliśmy do środka, ale obejrzeliśmy dokładnie obrośnięty bluszczem budynek podziwiając przy okazji płynącą Odrę. Nogi już trochę dawały nam się we znaki, ale zaplanowaliśmy na dziś jeszcze jedną atrakcję.

Kolejną atrakcję, czyli Sky Tower. Idziemy sobie więc i widzimy... to co poniżej. Gdyby nie to, że to miała być ostatnia atrakcja tego dnia i stwierdziliśmy, że jak zdążymy, to zdążymy, a jak nie, to nie, to bym się ciutkę zirytował. Tymczasem pośmialiśmy się, odpoczeliśmy i wyszliśmy.



Ostatnie miejsce, które udało nam się jeszcze dzisiaj zwiedzić i to nie pierwszy raz, to starówka. Widzieliśmy ją już dzisiaj, ale nie po zachodzie słońca. Po zmroku, oświetlona sztucznym światłem wygląda równie dobrze jak za dnia.



To tyle na dzisiaj. Zmęczenie nas dopadło i wyzuło ze wszystkich sił, a przed nami jeszcze jeden wrocławski dzień :)
Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger