Koncert w łódzkiej Wytwórni 11.12

Dnia jedenastego grudnia bieżącego roku miałem przyjemność zawitać po raz kolejny do łódzkiej Wytwórni, aby zażyć tam muzycznej kąpieli zwanej potocznie koncertem. Jak było? O tym możecie przekonać się poniżej.


Oczywiście, jak to zwykle bywa większość czeka na główne danie mając w dupie przystawkę, którą jest support. Ja jednak postanowiłem się wsłuchać w dźwięki, które miały być zaserwowane przez poprzedzające najważniejszy dzisiaj zespół kapele.

Pierwszym występem uraczył nas Backward Runners. Czy to było coś, czego słuchało się przyjemnie z wyczekiwaniem na kolejny utwór? I tak i nie, ciężko stwierdzić. Jak dla mnie piątka muzyków gra utwory, które dobrze służą za tło – ani to nie przeszkadza, ani jakoś zwyczajnie uwagi nie przyciąga, więc raczej nie jest to zespół, który swoimi utworami zagości na mojej playliście.

Czas na kolejne danie – Besides. Zagrali bardzo poprawnie pierwszy utwór, po czym oznajmili, że są zespołem instrumentalnym. Tak szybko, jak w tłumie osób dało się słyszeć jednostkowe pojękiwania żalu, tak szybko na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Czemu? Ponieważ aby grać muzykę instrumentalną trzeba słuchacza czymś do siebie przyciągnąć, co i rusz zaskakiwać i sprawiać, że chce jeszcze więcej. Na to też liczyłem i nie zawiodłem się. Chłopaki grają nieprzewidywalnie, raz ostro, a raz łagodnie, a na dodatek bardzo wczuwają się w tworzone przez siebie rytmy. Widać, że grana muzyka wręcz przez nich przepływa. Co więcej, grają tak, że mogę bez cienia wątpliwości stwierdzić, że nie tylko nie odczuwa się braku wokalisty, ale po prostu słychać, że byłby on zbędny. Z czystym sumieniem mogę Wam polecić ich utwory.

Czas na danie dnia - zespół, który poznałem w roku 2008 za sprawą znanej muzycznej stacji telewizyjnej i jak się też okazało jeden z ulubionych wykonawców mojego znajomego Bartka (u którego możecie poczytać o ostatnim albumie sprawców całego zamieszania), który szybko namówił mnie do zaznajomienia się z naszą rodzimą, bo łódzką grupą.


Mowa o Comie – kapeli, o której krążą różne opinie. Mówcie, co chcecie, ale skoro grają od tylu lat, sprzedają swoje płyty i co najbardziej było widać – ludzie przychodzą na ich koncerty, to jednak komuś ich muzyka się podoba, pomimo wielu głosów, że to grafomania bez ładu i składu. W sumie, jest w tym troszkę racji, ale jednak w moim mniemaniu całkiem dobrze się ich słucha.

Jak już Coma zdążyła nas do tego przyzwyczaić, koncert składał się z dwóch części: pierwszej, gdzie grane były utwory tylko i włącznie z najnowszej płyty i z drugiej, czyli utworów znanych z wcześniejszej twórczości chłopaków.

Miałem okazję posłuchać kilka razy ostatniego krążka łódzkiej śpiączki. Wrażenia, jakie na mnie wywarła są… delikatnie mówiąc mocno skrajne. Znam zarówno twórczość kapeli, jak i solową lidera zespołu, która całkiem różni się od rockowych brzmień Comy i musze przyznać, że według mnie tegorocznemu albumowi bliżej do indywidualnych tekstów Roguckiego. Cała płyta cierpi na syndrom, który kilka lat temu zacząłem zauważać: po pierwszym odsłuchaniu utwory wydają się płytkie, nijakie, nie porywają. Kolejne ich odtworzenia powodują, że piosenki zyskują na wartości. Niestety jednak, nie wszystkie na tej wartości zyskują. Żeby nie skłamać, utwory, które znalazły się na krążku i zarazem mi się podobają można policzyć na palcach jednej ręki.


Moment, kiedy chłopaki zaczęli grać stare utwory był swoistym przełomem. Czułem, jakby na scenę weszła zupełnie inna kapela – stara, dobrze znana i przeze mnie lubiana. Według mnie dopiero teraz widowisko całkowicie się rozkręciło.

Rozkręciło się zaś na utworze, którego nie mogło zabraknąć i przy którym ludzie, którzy stoją blisko sceny zawsze świetnie się bawią. Bez pogo na Systemie koncert Comy odbyć się nie może! I bardzo dobrze, bo koncert, to jedna z najlepszych form aktywności fizycznej ;)

Skoro grali w naszej ukochanej Łodzi, to nie mogło zabraknąć także Deszczowej piosenki, która jest znana z poprzedniego albumu. Swoją drogą, jeśli tak, jak ja kochacie Łódź, to polecam teledysk do tego utworu. Wśród starszych utworów pojawił się także FTMO, czyli według mnie najlepszy anglojęzyczny utwór grupy.

Przy ponownym wyjściu chłopaków na scenę jak zawsze uraczono nas balladą. Zespół postawił na bardzo dobry utwór – Los cebula i krokodyle łzy, który swoja popularnością wypchnął Sto tysięcy jednakowych miast, a szkoda. Los cebula jest naprawdę świetnym utworem, bez którego koncert Comy znacznie by ucierpiał, ale każdy, kto razem z chłopakami śpiewał Sto tysięcy wie, jak bardzo jest to magiczne przeżycie, które nie zostanie zastąpione przez żaden inny kawałek.

Czego mi jeszcze brakowało? Zdecydowanie Ciszy i ognia, a szczególnie solówki, przy której moje uszy czują się jak w niebie. No i oczywiście mojego ulubionego Pasażera, którego chyba nie zagrali na żadnym koncercie, poza Symfonicznym.

Komentarze dotyczące nowej płyty są równie kontrowersyjne, jak te dotyczące zespołu samego w sobie, a może nawet trochę bardziej. Widać, że lider zespołu ma ogromny wpływ na twórczość kapeli, którego ostatni krążek znacznie różni się od wcześniejszej twórczości grupy. Jednak czy tego chce fan zespołu Coma?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Bez Nazwy , Blogger