Austria 19-25.09 - Ostatni wyjazd w tym roku
No cóż, muszę przyznać, że jak w zeszłe wakacje nie wyściubiłem nosa z mojej rodzinnej Łodzi, tak w tym roku wyrobiłem normę podróży za 2 lata. Odwiedziny na Ukrainie i w Czechach były niezapomnianym przeżyciem, ale… czekała mnie jeszcze jedna podróż :)
Otóż za naszą południowo-zachodnią granicą, a nawet za granicą kolejnego państwa z moją ojczyzną sąsiadującego wylądowały dwie dziewczyny na stażu, które miałem przyjemność poznać i miałem możliwość nocować w ich wynajmowanym mieszkaniu przez kilka dni. Hmm… tak w sumie, to czemu nie? Nocleg za darmo (by nie powiedzieć, że za flaszkę) powoduje, że koszty wyjazdu drastycznie spadają. Nie ma co stać po próżnicy, czas zacząć się pakować :)
Dnia to było 18 września, a właściwie, to już schyłek tego dnia się zbliżał. Odpowiednio wcześniej wrzuciłem w harmonogram wpis o zakończeniu mojej ostatniej górskiej podróży tak, aby był dostępny w sobotę, gdy byłem za granicą, tym bardziej, że na drugi dzień po powrocie do domu miał się zaczynać kolejny semestr studiów, na które jeszcze uczęszczam. Wracając do tematu: z torbą i nieodłącznym plecakiem stawiłem się na miejscu dobrze już znanym i wielokrotnie przeze mnie odwiedzonym w tym roku. Mowa o dworcu Łódź-Kaliska. Punktualnie 5 minut po północy podjechał autokar. Planowany czas podróży: 11 godzin i 40 minut. Dobranoc.
Austria. Państwo znane mi głównie z gry Eurobiznes. Nie wiedziałem o tym kraju nic, poza tym, jaką posługują się walutą i że rozmawiają w znienawidzonym przeze mnie języku, który w moim mniemaniu pochodzi prosto z piekła, a każde słowo w nim wypowiedziane brzmi jak groźba rychłej śmierci. Patrząc na te wszystkie napisy z przeróżnymi umlautami i i ulicami kończącymi się na straße powoli i z trudem, ale jednak zaczęły mi się przypominać poszczególne słowa i łatwe zwroty, których uczyłem się przeszło 6 lat temu, gdy miałem zajęcia z tego języka w technikum. Jednak na szczęście w większości miejsc można było porozumiewać się w według mnie ładniej brzmiącym języku – angielskim.
Wiedeń. Znalazłem się na czymś, co w Polsce określamy mianem starówki. Szczerze mówiąc, to przypominała mi coś pomiędzy starówką Pragi, a Gdańska. Po podziwianiu koni przyszedł czas pozwiedzać… i zgubić się. Nie było to trudne zważywszy na brak przygotowania. Do zapamiętania na przyszłość: mapa to podstawa ^^.
Po spędzeniu tutaj kilkudziesięciu minut widać, że jest to zupełnie inne państwo. Z resztą, widać to chyba po każdym przekroczeniu granicy. To, co mnie zaskoczyło, to wybiegi dla… psów. Poważnie, w Wiedniu znalazłem teren ogrodzony tak, jak osiedlowe parki zabaw z przeznaczeniem na zabawę psiarzy i ich pupili.
Kolejna rzecz, która dziwi, a także szokuje i zadaje pytanie: „co to ma być”, to przepuszczanie pieszych przez pojazdy na drodze. Kierowca autobusu jest w stanie zatrzymać się na środku skrzyżowania tarasując je w całości tylko dlatego, że jeden człowiek stoi przy pasach! Dla mnie jest to szczyt głupoty, gdyż uważam, że pieszy jest na drodze intruzem i to, czy ja go przepuszczę, czy też nie, to tylko moja wolna wola, a nie nakaz, który nieprzestrzegany podobno prowadzi w Austrii do wysokich mandatów. Droga jest dla pojazdów, a chodnik dla pieszych i jak pieszy chce przekroczyć krawężnik, to powinien się dostosować.
Czas na przerwę. W poszukiwaniu jakiejś przytulnej kawiarenki spostrzegłem zabawne trio grajków z założonymi na czerep końskimi łbami xD Rozbawiony po chwili odpoczywałem delektując się gorącą czekoladą i ciastkiem (strudlem?) jabłkowym.
Czas na wesołe miasteczko! Ostatnio dowiedziałem się, że podobno to, znajdujące się w Wiedniu jest największym w Europie. Fakt, sprawia wrażenie całkiem sporego, ale nie przypuszczałem, że aż tak. A co tam można robić? Hmm… prawie wszystko :p Znajdują się tam 2 diabelskie młyny, w tym jeden gondolowy, chyba 4 tory małych samochodzików, tor gokartowy, ale ze słabymi maszynkami, chyba ze 4 strzelnice, strzelanie z łuku (polecam :)), zbijanie puszek, ze 3 domy strachów i wiele innych atrakcji. Jednak cały czas uważam, że lepszą miejscówką jest „wesołe miasteczko” w Prypeci (o którym pisałem tutaj).
A jak to wszystko wygląda cenowo? Nooo… ja mam umysł ścisły, więc wszystko przeliczam i… drogo w… nooo… bardzo drogo. Gdyby zamienić znaczek EUR na PLN, a cenę zostawić taką, jaką ją zastaliśmy, to ceny byłyby względnie podobne do polskich.
Dzień chylił się ku końcowi, co obwieszczało zachodzące powoli słońce. Jednakże musiałem poczekać w stolicy Austrii, gdyż czekała mnie podróż do jeszcze innego miasta, a bus miał odjechać z przystanku o godzinie 22:45. Chcąc więc wytracić trochę czasu znowu coś zjadłem na mieście, a także zabrałem uprzednio zostawione w przechowalni dworcowej bagaże. Doba i mój czas na zwiedzanie Wiednia powoli zbliżały się ku końcowi.
Otóż za naszą południowo-zachodnią granicą, a nawet za granicą kolejnego państwa z moją ojczyzną sąsiadującego wylądowały dwie dziewczyny na stażu, które miałem przyjemność poznać i miałem możliwość nocować w ich wynajmowanym mieszkaniu przez kilka dni. Hmm… tak w sumie, to czemu nie? Nocleg za darmo (by nie powiedzieć, że za flaszkę) powoduje, że koszty wyjazdu drastycznie spadają. Nie ma co stać po próżnicy, czas zacząć się pakować :)
Dnia to było 18 września, a właściwie, to już schyłek tego dnia się zbliżał. Odpowiednio wcześniej wrzuciłem w harmonogram wpis o zakończeniu mojej ostatniej górskiej podróży tak, aby był dostępny w sobotę, gdy byłem za granicą, tym bardziej, że na drugi dzień po powrocie do domu miał się zaczynać kolejny semestr studiów, na które jeszcze uczęszczam. Wracając do tematu: z torbą i nieodłącznym plecakiem stawiłem się na miejscu dobrze już znanym i wielokrotnie przeze mnie odwiedzonym w tym roku. Mowa o dworcu Łódź-Kaliska. Punktualnie 5 minut po północy podjechał autokar. Planowany czas podróży: 11 godzin i 40 minut. Dobranoc.
Austria. Państwo znane mi głównie z gry Eurobiznes. Nie wiedziałem o tym kraju nic, poza tym, jaką posługują się walutą i że rozmawiają w znienawidzonym przeze mnie języku, który w moim mniemaniu pochodzi prosto z piekła, a każde słowo w nim wypowiedziane brzmi jak groźba rychłej śmierci. Patrząc na te wszystkie napisy z przeróżnymi umlautami i i ulicami kończącymi się na straße powoli i z trudem, ale jednak zaczęły mi się przypominać poszczególne słowa i łatwe zwroty, których uczyłem się przeszło 6 lat temu, gdy miałem zajęcia z tego języka w technikum. Jednak na szczęście w większości miejsc można było porozumiewać się w według mnie ładniej brzmiącym języku – angielskim.
Wiedeń. Znalazłem się na czymś, co w Polsce określamy mianem starówki. Szczerze mówiąc, to przypominała mi coś pomiędzy starówką Pragi, a Gdańska. Po podziwianiu koni przyszedł czas pozwiedzać… i zgubić się. Nie było to trudne zważywszy na brak przygotowania. Do zapamiętania na przyszłość: mapa to podstawa ^^.
Po spędzeniu tutaj kilkudziesięciu minut widać, że jest to zupełnie inne państwo. Z resztą, widać to chyba po każdym przekroczeniu granicy. To, co mnie zaskoczyło, to wybiegi dla… psów. Poważnie, w Wiedniu znalazłem teren ogrodzony tak, jak osiedlowe parki zabaw z przeznaczeniem na zabawę psiarzy i ich pupili.
Kolejna rzecz, która dziwi, a także szokuje i zadaje pytanie: „co to ma być”, to przepuszczanie pieszych przez pojazdy na drodze. Kierowca autobusu jest w stanie zatrzymać się na środku skrzyżowania tarasując je w całości tylko dlatego, że jeden człowiek stoi przy pasach! Dla mnie jest to szczyt głupoty, gdyż uważam, że pieszy jest na drodze intruzem i to, czy ja go przepuszczę, czy też nie, to tylko moja wolna wola, a nie nakaz, który nieprzestrzegany podobno prowadzi w Austrii do wysokich mandatów. Droga jest dla pojazdów, a chodnik dla pieszych i jak pieszy chce przekroczyć krawężnik, to powinien się dostosować.
Czas na przerwę. W poszukiwaniu jakiejś przytulnej kawiarenki spostrzegłem zabawne trio grajków z założonymi na czerep końskimi łbami xD Rozbawiony po chwili odpoczywałem delektując się gorącą czekoladą i ciastkiem (strudlem?) jabłkowym.
Czas na wesołe miasteczko! Ostatnio dowiedziałem się, że podobno to, znajdujące się w Wiedniu jest największym w Europie. Fakt, sprawia wrażenie całkiem sporego, ale nie przypuszczałem, że aż tak. A co tam można robić? Hmm… prawie wszystko :p Znajdują się tam 2 diabelskie młyny, w tym jeden gondolowy, chyba 4 tory małych samochodzików, tor gokartowy, ale ze słabymi maszynkami, chyba ze 4 strzelnice, strzelanie z łuku (polecam :)), zbijanie puszek, ze 3 domy strachów i wiele innych atrakcji. Jednak cały czas uważam, że lepszą miejscówką jest „wesołe miasteczko” w Prypeci (o którym pisałem tutaj).
A jak to wszystko wygląda cenowo? Nooo… ja mam umysł ścisły, więc wszystko przeliczam i… drogo w… nooo… bardzo drogo. Gdyby zamienić znaczek EUR na PLN, a cenę zostawić taką, jaką ją zastaliśmy, to ceny byłyby względnie podobne do polskich.
Dzień chylił się ku końcowi, co obwieszczało zachodzące powoli słońce. Jednakże musiałem poczekać w stolicy Austrii, gdyż czekała mnie podróż do jeszcze innego miasta, a bus miał odjechać z przystanku o godzinie 22:45. Chcąc więc wytracić trochę czasu znowu coś zjadłem na mieście, a także zabrałem uprzednio zostawione w przechowalni dworcowej bagaże. Doba i mój czas na zwiedzanie Wiednia powoli zbliżały się ku końcowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz